2016-10-30, Na szlaku
Coraz więcej miast organizuje festiwale światła.
Pierwszym był francuski Lyon, w jego ślady poszedł Berlin, a w Polsce największą tego typu imprezę organizuje Łódź. Zakładowy Oddział PTTK Stilon pojechał ją zobaczyć.
Wzdłuż ulicy Piotrkowskiej
Ulica Piotrkowska jest reprezentacyjną ulicą Łodzi: długa, z pięknymi secesyjnymi kamienicami po obu stronach, wyłączona z ruchu samochodowego, niezbyt szeroka, ale gotowa pomieścić tłumy. Wzdłuż około dwukilometrowego odcinka tej ulicy, a także na sąsiednich placykach i skwerach powstały 42 miejsca oświetlone niezwykle. Wszystkie bardzo kolorowe, z często zmieniającymi się wzorami, zawsze z muzyką. Nie dało się ich zobaczyć podczas jednego spaceru. My oglądaliśmy świetlne efekty przez dwa wieczory, festiwal trwał trzy dni.
Dokładnie o godz. 18.45, gdy mrok był już wystarczająco gęsty, zapalały się iluminacje i można było je oglądać do godziny 24.00. Organizatorzy podzielili świetlne efekty na cztery kategorie.
Najprostsze były iluminacje
Na przykład artystyczna iluminacja zieleni parkowej. Od usytuowania źródła światła, od jego zasięgu i koloru, zależały efekty, jakie dawały poruszające się na wietrze drzewa, krzewy, a uroku dodawał im nawet lekko siąpiący deszcz. Były też artystyczne iluminacje architektury, podwórka, placu, jesiennej alei. Tu światło było statyczne, ale widok zmieniał się w sposób naturalny.
Najwięcej było instalacji świetlnych
Na przykład unoszące się nad głowami widzów cztery ogromne meduzy. Albo wielka, świecąca ważka. W innym miejscu skweru wyrosły monstrualne grzyby, pod kapeluszami których można by się schować, gdyby nie świeciły od góry. Swoistymi efektami stawały się również sylwetki poruszających się ludzi. Na wierzących w zabobony czekały cztery rozświetlone ogromne koty, które można było pogłaskać po ogonie. A wtedy – podobno – spełniają się marzenia. Albo wielkie anielskie skrzydła z tak zakomponowanym postumentem, że każdy, kto na nim stanie, ma poczucie, że to jemu wyrosły te skrzydła.
Bardzo realistycznie opowiadam tu o wybranych instalacjach, a większość miała charakter metaforyczny, przenosiła widzów z naszego banalnego świata w sferę snów, marzeń, wizji. Trzeba było się tylko poddać działaniu światła i muzyki.
Projekcje z ruchem
Przepisuję z folderu informację o projekcji „05.07”: Surrealistyczny, pełen zmysłów animowany obraz niespodziewanego ciągu zdarzeń. Praca nawiązuje do zmysłów smaku, zapachu, wzroku i słuchu. Tytuł „05.07” to godzina przebudzenia artystki ze snu.
Przyznaję: Obraz był przepiękny, ale co artystka chciała mi powiedzieć, dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu opisu. I wcale nie przeszkodziło mi to paść oczy kolorami, zmieniającymi się formami, kształtami, nasyceniem barw itp. Ruch dodawał tym iluminacjom dodatkowych efektów, a może także znaczeń.
Ze zrozumieniem, co oczywiste, łatwiej mi było przy innej projekcji, gdzie pokazywano ożywione obrazy Vincenta van Gogha. Albo: ogromna kopuła z tkaniny rozbita w parku. Połowę tego namiotu wypełniają ludzie (ok. 100 osób) a na ścianie przeciwnej prezentowany jest specjalny film z interesującymi efektami ze względu na skrzywienie ekranu. Ale robi się jeszcze ciekawszy, gdy ten sam film ogląda się na zewnątrz kopuły, gdy skrzywienie idzie w odwrotnym kierunku.
Najpiękniejsze były mappingi 2D/3D
Projekcje rozpoczynały się o określonych godzinach i zawsze przed każdym obiektem był tłum ludzi. Ale to nie przeszkadzało w odbiorze. Wysokie ściany kamienic i naturalna odległość, jaką daje plac lub skwer, pozwalały na oglądanie widowiska bez przeszkód.
Najpiękniejszy mapping stworzono na Placu Wolności, a rozciągał się na szeroką kamienicę Muzeum Etnograficznego, kościół, wylot ulicy Piotrkowskiej i budynek dawnego ratusza. Niech to wyliczenie obiektów daje wyobrażenie o jego szerokości. Wysokość – cztery piętra muzeum a nawet długość kościelnej wieży. Cała ta powierzchnia tętniła kolorami, pulsowała z prędkością światła zmieniając formy i natężenie. Świetnie wykorzystywano naturalne elementy budynków: okna, balkony, wykusze, linie poziome i pionowe. Ten mapping przygotował mistrz takich efektów z Lyonu – Yves Moreaux. W folderze o niej napisano: Opowieść o podróżach pełnych przygód, które pojawiają się w naszych snach. Świat marzeń nas atakuje, zaburza równowagę i pozwala uwolnić się od rzeczywistości.
Inne mappingi bazowały na odmiennych wyobrażeniach. Na przykład „Horrendum” nawiązujące do koszmarów, a „Ostatni taki smok” przypominał dziecięce wyobrażenia i baśnie. Mnie zachwyciła „Fantasia” zbudowana na frontonie wieży niedużego kościoła przy ul. Sienkiewicza, przepiękna w pomysłach kolorystycznych i cudownie wydobywająca elementy sakralnej architektury.
Przeszłość i przyszłość Festiwalu
W tym roku odbyła się szósta edycja łódzkiego „Licht Move Festiwal” lub jak kto woli po polsku – „Festiwalu Światła”. Pomysł przywiozła Beata Konieczniak z Lyonu. W 1852 z okazji osłonięcia pomnika Marii Panny na wzgórzu bazyliki miasta, mieszkańcy utworzyli korowód z pochodniami. Od tamtej pory najpierw procesje ze światłami, a od czasów elektryczności także pokazy odbywają się w Lyonie co roku. Na festiwal do Lyonu przyjeżdżają co roku ok. 4 miliony widzów. Zysk z tego mają hotele, restauracje, całe miasto.
Lyon jest miastem przemysłowym, a udało się tam stworzyć nowoczesną ofertę kulturalną. Beata Konieczniak uznała, że w jej Łodzi jest to także możliwe. Pierwsza edycja odbyła się w 2011 roku. To była wielka niewiadoma, bo przecież oprócz propozycji świetlnych trzeba przeprowadzić mnóstwo zmian np. w organizacji ruchu miejskiego, by wyłączyć komunikację na obszarze pokazów, a z drugiej strony zapewnić dobry dojazd do tych miejsc. I wielkie pytanie: jak to przyjmą ludzie.
Już wiadomo, że przyjęli dobrze. Pierwszego dnia tegorocznego festiwalu, choć siąpił deszcz i ogólnie było zimno, ludzi było dużo. Natomiast następnego dnia, przy ładnej pogodzie na Piotrkowską i okolice ściągnęły tłumy. Na szczęście ten tłum poruszał się w wolnym rytmie kroków, bo każdy chciał zobaczyć jak najwięcej. Wszystkie dzieci, a także wielu dorosłych nosiło świetlne ozdoby: korony, bransolety, opaski, maczugi w tysiącu kolorów. Wszyscy robią zdjęcia lub filmy, choć obiekty okazują się trudne w zatrzymaniu, a żaden obraz nie oddaje pełnego efektu.
Beata Konieczniak w 2014 roku dostała tytuł Łodzianina Roku, a z jej fundacją Lux Pro Monuments miasto podpisało umowę na organizację imprezy do 2019 roku deklarując współudział w wysokości blisko 6 milionów złotych.
Można więc planować wyjazd do Łodzi na wczesno-październikowy weekend, bo impreza się odbędzie, a na pewno w jeszcze bardziej efektownej formie. Można także pomyśleć o Berlinie, gdzie podobne pokazy mają miejsce w drugiej połowie października. A kto chce zobaczyć takie cuda jak najszybciej, polecam Lyon, gdzie Fête des Lumières odbędzie się jeszcze w tym roku od 8 do 14 grudnia.
Inne atrakcje
W Łodzi – oprócz festiwalu – jest bardzo dużo do obejrzenia. To ciągle miasto kontrastów z pałacami fabrykantów i robotniczą biedą. Łódź bardzo się zmienia. Nie ma już fabrykantów, nie ma fabryk, robotników także niewielu, ale trochę biedy pozostało. Ciągle w porównaniu z innymi miastami jest tam wiele do zrobienia. Przez dwa dni oglądaliśmy historyczną i współczesną Łódź pod kierunkiem przewodniczki. Byliśmy także na pokazie w najnowszym planetarium, które w tegorocznym konkursie ofert turystycznych zdobyło pierwszą nagrodę.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Gnieźnie, gdzie także pod kierunkiem światłego przewodnika obejrzeliśmy zabytki katedry i miasta.
Wycieczkę Zakładowego Oddziału PTTK Stilon zorganizował Kazimierz Kamiński. Zbieżność nazwisk z niżej podpisaną przypadkowa, acz miła.
Krystyna Kamińska
Fot. Alicja Sikora
Już nie tylko Mostek Świń jest warty tego, aby zajechać do Wismaru. Bo jak już się tam jest, to co kawałek zachwyt. Malutkie miasto nad Morzem Bałtyckim czaruje i uwodzi.