Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Floriana, Michała, Moniki , 4 maja 2024

Smutek, który się tańczy

2014-02-15, Na szlaku

La Boca, kolorowa i najstarsza dzielnica Buenos Aires, to przede wszystkim kolebka tanga. 

medium_news_header_6482.jpg

Tu osiedlali się głównie Włosi i w ich lokalach narodziła się ta późniejsza legenda Argentyny.

Taniec początkowo był wykonywany przez mężczyzn (był olbrzymi deficyt pań), z czasem dołączyły do tych samotnych panów panie niezbyt ciężkich obyczajów, aż w końcu zabroniono go z uwagi na „niemoralność". Księża wyklinali z ambon, lud słuchał i się gorszył, ale pokątnie tańczył. Hipokryzja jak ta la la. To akurat znamy, jako mistrzowie świata w tej dziedzinie, z naszego podwórka. Natomiast nazwa „tango" przyjmuje się, chociaż i tu są różne opinie, wzięła się od okrzyków Murzynów - niewolników wznoszonych przy wykonywaniu tańców.

Kompozytorzy musieli się jednak przenieść do Paryża (chwała temu miastu za to, że było takie „luzackie"), gdzie wpływy kościelnej, tej na pokaz, „moralności" nie sięgały. Tango zaczęło odnosić triumfy mimo gromów z ambon. Ludzie gromy mieli gdzieś, aż któryś tam papież poddał się. Tango wróciło do swej kolebki i zawojowało świat.

Mieliśmy zarezerwowane miejsca w jednym z lokali na tzw. tango show.

O godzinie 20. zjawiliśmy się, pan sprawdził listę rezerwacji, a inny doprowadził do stolika. W cenie biletu płaconej w dolarach była butelka wina, przystawka, trzy gorące dania do wyboru i desery także do wyboru.

Sala z klimatem, stoliki ustawione prostopadle do sceny, na której miał się odbyć pokaz. Poza kelnerem „od biletu", przy stoliku pojawił się inny pan kelner i zaczął zachęcać do zamówienia czegoś tam tak uprzejmie, a zarazem tak szybko, że gdybym nawet znał hiszpański, czy włoski, a nawet lunfardo, I tak bym nic nie zrozumiał.

A my nie zaczęliśmy jeszcze tego, za co już zapłaciliśmy. Początkowo myśleliśmy, że nie wiedział, iż jesteśmy gośćmi „od biletu" i dlatego tak nas zachęcał. Ale potem życie wniosło poprawki. Doskonale wiedział, ale swój „program" musiał zrobić, bo nie był to „program" za darmo.

- Gracias, senior, gracias, ale nie teraz, not nau.

Uśmiechnął się, ukłonił pięknie i odszedł. Ta wizyta drugiego kelnera jednak, mimo, że mogliśmy już nic nie zamówić, kosztuje 5 dolarów, które kładzie się na jednym z dwóch talerzyków, jakie kelner „od biletu" zostawia po imprezie. Drugi talerzyk jest na 5 dolarów dla tego „od biletu". Razem, co wiem z powszechnej szkoły publicznej stopnia podstawowego, daje 10 dolarów.

-Siadaj, Marek, bardzo dobrze trzy plus - mawiał mój matematyk, ale w szkole średniej, gdy taki tuman matematyczny jak ja, próbował coś na tablicy „udowodnić", co w moim wykonaniu było nie do udowodnienia. Widocznie moje „zdolności" matematyczne z podstawówki nie przeszły razem ze mną wyżej.

Później dopiero dowiedziałem się, że w tym „trzy plus" palce maczała moja polonistka, której z kolei do gustu przypadały moje wypracowania. Z reguły miały np. szesnaście stron zamiast „normy" czterech i przekonała pana od matmy, że jego gałąź wiedzy nic nie straci na mojej w niej absencji, a wręcz przeciwnie, wiele może zyskać.

Ale wróćmy do tanga. Porozglądałem się po tej klimatycznej sali. Na ścianach fotografie różnych mniej lub bardziej zasłużonych osób, malowidła, rysunki, portrety, w tym oczywiście Evity, a także Che Guevary. Jego portrety i zdjęcia będziemy spotykać bardzo często, a kult Che, bojownika o prawa dla biednych, nie tylko żyje, ale z czasem coraz bardziej rośnie.

Porobiłem trochę zdjęć. Lokal zaczął się wypełniać i to nie tylko turystami, jak my, ale nade wszystko miejscowymi. Niedaleko zasiadła jakaś polska wycieczka (O, rodacy!... Witamy! - to do nas, gdy usłyszeli jak Ewa komentuje wystrój sali).

Kelnerzy ruszyli do akcji. Karta, wybór wina, wybór dania i hajda. Kolacyjka była bardzo obfita i smaczna. (Ten drugi kelner, nie „od biletu", to chyba dla ekstrażarłoków).

Około godziny 22. pogasły światła, podniosła się kurtyna i wpłynęliśmy w świat tanga. W niczym to nie przeszkadzało, by jeść i pić, ale dla Ewy i dla mnie, którzy „świat takiego tanga" widzieliśmy po raz pierwszy, z kolei świat jedzenia i picia przestał istnieć.

Panowie ubrani w garnitury w stylu włoskich mafioso, panie w rozciętych po pachy sukniach i zespół muzyczny na żywo. Jako że nasz stolik był kilka metrów od sceny, to i można było dostrzec ewentualne uchybienia. Ale takowych nie było. Taniec do perfekcji. A na scenie historia tanga od początku jego dziejów. Od męskiego tańca Włochów, po najmodniejsze style i szkoły tanga dzisiejszego.

Oczywiście nie mogło zabraknąć bandoneonu. Jest to rodzaj harmonii ręcznej z klawiszami guzikowymi, który jest stworzony dla tanga bo brzmi... bardzo rzewną nutą. W pewnym momencie aż pięciu artystów wykonywało tango na tych instrumentach. Coś niesamowitego. Aż ściskało za gardło.

W środku koncertu, by artyści od tanga mogli złapać oddech, bo rzeczywiście nie była to chałtura, ale pełne oddanie wykonaniu z perlistymi kroplami potu na czołach, pojawili się Indianie z Andów.

Zabrzmiały ich instrumenty i pieśni, a wtedy jakby powiało wiatrem znad Andów wysokich a rozległych i śnieżnych, i zaszumiało skrzydłami kondorów wznoszących się nad one.

A potem na ekranie zawieszonym na scenie pojawiły się filmy archiwalne z Evitą i manifestującym na jej cześć ludem argentyńskim, zaś miejscowa artystka zaśpiewała najsłynniejszą piosenkę z musicalu „Evita" „Don't cry for me Argentina".

Pod ścianami stanęli z flagami Argentyny artyści wymachując nimi. Nie da się ukryć, że wzruszenie argentyńskich widzów, tak wyraźne na ich twarzach, przeniosło się w jakiejś mierze i na pozostałą część widowni.

Jedynie przy sąsiednim stoliku, gdzie siedziała owa wycieczka rodaków, w większości zachowujących się wzorowo, dało się słyszeć lekkie chrapanie jednego z jej uczestników leżącego głową na stole. Najwidoczniej znużony długim lotem, a może i znudzony - ostatecznie my nie takie manifestacje organizowaliśmy.

A potem znów szalało tango. Gdy impreza dobiegała końca, zaczęli, acz dyskretnie, szaleć kelnerzy. Do tych, którzy zamówili coś, a nie mieli „biletu", albo do tych, którzy zamówili poza „przydziałem biletowym", bo byli bardzo głodni albo bardzo spragnieni, panowie kelnerzy podpełzali „ na ukucko" (wszak trwał występ i nie chcieli zasłaniać) z lampkami wielkości ołówka i pokazywali wzruszonym jeszcze widzom rachunki do zapłacenia. Wzruszenie albo się wzmagało proporcjonalnie do wielkości rachunku, albo ustępowało innemu zgoła uczuciu nie mającym ze wzruszeniem nic wspólnego. Płacenie rachunków jest bowiem zawsze chwilą wyczekiwaną i sądzę, że niejednego płacącego naszła smutna myśl.

Jako że słowa tang z reguły są o miłości, o rozstaniu, o cierpieniu kochanków, o zdradzie i „ostatniej niedzieli", po której „niech wali się świat", ktoś kiedyś powiedział, że tango, to smutna myśl, którą się tańczy.

Rachunek z kolei, to papier o smutnej treści, który trzeba zapłacić. Ta „wspólnota" z tangiem aż bije po oczach, uszach i kieszeni. Nie wiem, czy ci, co płacili rachunki mieliby jeszcze ochotę ten smutek rachunkowy wytańczyć, ale rachunki zapłacili nim skończyła się ostatnia piosenka.

Gdy zapalono światła, na stołach pojawiły się tylko po dwa talerzyki na owe 5 dolarów na każdy. Ot, szczegół, w tym wypadku nie wart uwagi.

Marek Bucholski

Autorem jest gorzowskim prawnikiem, dziennikarzem i podróżnikiem. Jego książki można spotkać jeszcze w naszych księgarniach, a już na pewno do poczytania są w  Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej przy ul. Sikorskiego.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x