Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Floriana, Michała, Moniki , 4 maja 2024

Lecimy na „koniec świata"

2014-02-18, Na szlaku

Wieczór poprzedzający wylot z Buenos Aires był długi.

medium_news_header_6504.jpg

Do hotelu wróciliśmy około godziny 1, a o godzinie 4 pobudka. Szybkie pakowanie, śniadanie i na lotnisko. Tym razem krajowe. Dojeżdżając do niego jechaliśmy bulwarem nad La Platą. W porannym świetle rzeka wyglądała jeszcze potężniej niż z perspektywy portu.

Oczywiście trzeba było nadać główny bagaż, karta pokładowa, bramka antyterrorystyczna. Tak, tak, zapiszczała przy mnie. I już rozkładałem ręce do kontroli (bardzo chętnie zresztą, bo były same los muchachas - dziewczyny antyterrorystki), a tu gdzieś, zza węgła jakiś caballero, jak na dżentelmena przystało z szerokim uśmiechem, macha mi ręką, bym szedł dalej.

To ja mu pokazuję, że bramka ma jakieś zastrzeżenia, a on, że o'key, o'key i szczerząc zęby każe iść. No to poszedłem. Jak los pechos, to los pechos. A los muchachas się obijały.

O godzinie 6. średniej wielkości boeing wzbił się w niebo i, zataczając krąg nad La Platą, skierował dziób na południe do Ushuaia. Przed nami ok. 3 tysięcy kilometrów i cztery godziny lotu.

Lotu nie, ale lądowania w tym najbardziej na południe położonym mieście na świecie, trochę się obawiałem. Na Ziemi Ognistej, zresztą jak w całej Patagonii, w okresie letnim wieją nieustannie bardzo silne wiatry.

U nas byłby to huragan, bo powiedzmy 100 km/godzinę, to nie przelewki. U nich - silny wiatr.

Wypadków z ofiarami na tamtejszym lotnisku nie było, ale zdmuchnięcie samolotu z pasa np. do oceanu, to i owszem, bywało. Jakieś skrzydło złamane, a to koła gdzieś po drodze na pasie samolot zostawił, bo go zarzuciło. Ot, takie tam.

Już na miejscu, gdy spytałem o to, okazało się, że takie zdarzenia, to już przeszłość. Poprzedni pas zbudowało wojsko. A wojsko, jak to wojsko, na całym świecie jednakie. Rozkazali, to zbudowali.

Pas był ciut za krótki, ale na dzisiejsze samoloty, za to dobry na maszyny sprzed lat, gdy lotnisko budowano. Ale z tym można jeszcze żyć. Najgorsze było jednak to, że pas zbudowano w poprzek do kierunku wiatrów. Widocznie o wietrze w rozkazie nic nie było.

A zatem nie dziwota, że gdy wiatr dmuchnął, to czasem taki samolot znalazł się w wodzie, która wszak jest tuż, tuż. Jak to na małej wysepce.

Gdy już „klejenia" owych skrzydeł było trochę dużo, to cywile wpadli na pomysł (pojawili się w pewnym momencie cywile, bo dotychczas na argentyńskiej części Ziemi Ognistej byli w zasadzie tylko mundurowi - wojsko, strażnicy więzienni i ci, których ci ostatni pilnowali. Bo ci pilnowani też chodzili w mundurkach, ale nieco innych i o tych pilnowanych będzie później), by zbudować pas dla samolotów o właściwym położeniu w stosunku do kierunku wiatrów.

I zbudowali. I rezultat był taki, że nasz samolot tak wylądował, że niemal nie odczuliśmy tego, a wiało, jak trzeba. Na starym pasie działa aeroklub i widocznie chłopaki lubią się kolebać, bo życie lotnicze tam kwitnie.

Ale na razie lecimy. Lot lokalny, ponad dwie setki ludzi na pokładzie, w zasadzie tubylcy, a tu niespodzianka: stewardesy roznoszą jedzenie.

Nie za duże, bo cztery godziny lotu, to „szczeniak", ale po jedzeniu konkretniejszym, konkretne wyroby z czekolady. Wspaniałej, argentyńskiej, a może trzeba użyć terminu „południowoamerykańskiej"? Dlaczego?

Podczas naszego pobytu w Ekwadorze, zajadaliśmy i zapijaliśmy się tamtejszą czekoladą. Rewelacja. Nie wiem, nie jestem znawcą, ani wybitnym smakoszem, ale na dobrą czekoladę w postaciach najróżniejszych koniecznie trzeba się wybrać na południowoamerykański kontynent.(…)

Samolot zniża lot, pod nami dostrzegam niewielkie góry coraz częściej pokryte białymi czapami śniegu. To już Ziemia Ognista z jej górami, skalnymi, niedostępnymi cieśninami i zatokami, bohaterka pirackich przygód z mojego dzieciństwa, kraina tak legendarna, że nawet w marzeniach małego chłopaka nigdy nie była osiągalna.

I już niedługo, po 16 tysiącach kilometrów, po 20 godzinach lotu, ten mały chłopiec, którego już dawno nie ma, stanie swą stopą na tej tajemniczej ziemi.

Niewielki, ale bardzo mocno zbudowany budynek portu lotniczego, sprawny odbiór bagażu, bo przecież jest tylko jeden taśmociąg i jedyny samolot, który wylądował. A na dworze słońce. Ale upału nie ma, chociaż to pełnia lata. Za to wieje zgodnie z planem. Dzień bez deszczu, mgły, a zimą bez śnieżycy, to tutejsza rzadkość. Dostępujemy tej „rzadkości" i towarzyszyć nam ona będzie przez cały czas pobytu w Ushuaia. Mamy szczęście.

Rozglądamy się ciekawie. Dookoła, jak okiem sięgnąć, góry. Tu dochodzą i kończą się Andy. Najdłuższy łańcuch górski na świecie. Góry wokół Ushuaia nieco tylko przekraczają 1000 metrów, ale już od 700 metrów nad poziomem oceanu zaczynają się lodowce i wieczna zmarzlina.

Ushuaia, ok. 70 tysięcy ludzi, rozciągnięta nad cieśniną, nie sprawiła początkowo dobrego wrażenia. Jedyne, z perspektywy lotniska położonego na sąsiedniej wysepce, porządnie wyglądające domy, to osiedle dowództwa Floty Południowego Atlantyku. Reszta wydawała się przypadkowa. Dopiero później zmieniliśmy zdanie.

Kolorowe, najczęściej drewniane domy, wtapiają się w krajobraz. Szczególnie miasto pięknie wygląda od strony cieśniny Beagl'a, zwanej Kanałem Beagle'a. Ale to zobaczyliśmy później spacerując po urokliwych uliczkach, czy płynąc do Wyspy Pingwinów.

Ulice położone tarasowo ze wschodu na zachód i połączone prostopadłymi dosłownie „lecącymi" z góry na dół od ok. 1300 metrów nad oceanem do zera. Stromizna okrutna, że nawet pieszy czasami ma wrażenie, że spadnie na dół. Kierowcy parkują po mistrzowsku. I co dziwne dla nas, wychowanych w prastarej, polskiej kulturze i wzorcowej tolerancji, każdy parkujący na owych stromiznach ma czas, by tego dokonać. Kierowcy podjeżdżających lub zjeżdżających samochodów czekają cierpliwie, aż tamten kierowca ustawi swój pojazd.

A przecież czekanie w takiej pozycji nie jest łatwe. Nikt jednak nikomu nie przekazuje „znaku pokoju" klaksonem czy stukając się w czoło dając mu tym samym dowód miłości bliźniego swego. Jednym słowem: dzicz na końcu świata.

Spacerując po ulicach na osi wschód - zachód, widzieliśmy wynurzające się niemal spod ziemi samochody wjeżdżające na górę, które było trudno zauważyć z poziomu chodnika.

A także jadące na dół z maską niemal pionowo zwróconą do asfaltu. Praktycznie wszystkie ulice są jednokierunkowe i tak zmyślnie kierowany jest ruch, by w żadnym wypadku nie stwarzać zagrożenia innym kierowcom, czy pieszym.

Organizacja ruchu jest fenomenalna i gdyby nie odległość, to tam powinni jeździć polscy tzw. inżynierowie ruchu, by się czegoś nauczyć w tej dziedzinie, a z czym mają takie monstrualne kłopoty w nizinnej Polsce.

Tfu, a może lepiej niech nie jeżdżą? Szkoda publicznych pieniędzy. I tak niczego by nie pojęli, a partolenia, które wszak mamy we krwi, nie wyplenimy za pomocą „szkoleń". Obawiam się, że i 40 lat wędrówki przez pustynię też by nie pomogło. Taka uroda naroda.

Z lotniska na wysepce groblą na główną wyspę, czyli Ziemię Ognistą, do hotelu. Tam zostawiliśmy bagaże i hajda do portu, kilka ulic niżej, na sześciogodzinny rejs Kanałem Beagl'a, czyli cieśniną łączącą Atlantyk i Pacyfik, ale bardziej na południe od słynnej cieśniny Magellana.

„Tu kończy się świat i zaczyna wszystko”. Taki napis wita przybywających do Ushuaia, które jest najbardziej na południe położonym miastem świata.

Miasto w zasadzie powstało pod koniec XIX wieku, gdy w latach 80. wciągnięto tu flagę argentyńską. Ten archipelag tysięcy wysp, skał i fiordów odkrył Ferdynand Magellan w 1520.r. Nazwał te ziemie Tierra del Fuego (Ziemia Ognista), jako że marynarze jego statków zobaczyli olbrzymie ilości świateł z płonących ognisk.

Były to ognie palone przez Indian Yamana na swych łodziach lub na lądzie dla ogrzania się. Lud ten prowadził koczowniczy tryb życia polując i łowiąc i w zasadzie jego miejscem pobytu były właśnie canoe z pnia drzew. Na lądzie nocowali w bardzo prymitywnych szałasach, by rankiem ruszyć na morze. Kobiety były poławiaczkami krabów czerwonych, które po nurkowaniu wydobywały z dna.

Indianie ci nie nosili ubrań, jeśli nie liczyć używanych czasami skór, ale za to swoją skórę tak potrafili natłuścić tłuszczem foczym, że wytrzymywali niskie temperatury wody i powietrza.

Zwiedzając Park Narodowy Ziemi Ognistej, co oznacza trekking leśnymi ścieżkami po skałach w górę, w dół, w górę, w dół, nagle, na „zarządzenie" miejscowej przewodniczki, zatrzymaliśmy się, a ona zaczęła opowiadać o życiu i zwyczajach Yamanów. I okazało się, że zatrzymała nas w nieprzypadkowym miejscu. Tuż obok był pagórek, rosło trochę drzew, a nieco niżej było morze.

-Widzicie ten pagórek ?- spytała -Widzimy. Pagórek, jak pagórek.

-O nie. To ślad po obozowisku Yamanów - powiedziała z uśmiechem - Proszę się przyjrzeć, te kamyki, te miniaturowe szczątki ości. Tu biwakowali.

Rzeczywiście, nie był to zwykły pagórek. Dotknęło nas tchnienie przeszłości. W tych warunkach i okolicznościach, gdy w zasięgu wzroku nie ma krztyny cywilizacji, niemal poczuliśmy się tak, jakby za chwilę z zarośli miały się wynurzyć ludzkie postacie dawno umarłego świata.

-Rodzina rozpalała po 6, 7 czasami 10 małych ognisk dookoła, by się ogrzać. Jeśli były maleńkie dzieci, zostawali nieco dłużej. To takie ognie, i inne, płonące na łodziach, widzieli marynarze Magellana o, stamtąd, z wody, gdy dopłynęli tu, a że byli to ludzie niszczenie ciemni i zabobonni, to nazwali ten archipelag wrotami piekieł... - kontynuowała przewodniczka.

Ale archipelag, wrogi i niedostępny dla świata, długo bronił się przed obcymi. Wrota piekieł rozwarły się, gdy biały człowiek rozpoczął tu swą misję ewangelizacyjną. Wraz ze „słowem bożym" w wykonaniu angielskich pastorów przyszły choroby, zarazy, kultury zamieszkujących tu ludów i tym samym zniszczenie tych ludów. I Yamanowie oraz trzy inne plemiona zamieszkujące ten obszar, przestali istnieć. A gdy nie było już kogo nawracać na „prawdziwą wiarę", misjonarze oddali teren Argentynie, a sami albo wyjechali, albo oddali się hodowli owiec. Zawszeć to pożyteczniejsze zajęcie.

Yamanowie żyli tu co najmniej od 8 tysięcy lat. A wystarczyło niespełna stulecie rządów białych z ich wolą narzucania swego i niszczenia „obcego", by dawni gospodarze tych ziem odpłynęli w nicość. Dziś szuka się ich śladów, coś próbuje odtworzyć. Ostatnia Yamanka, ponoć jeszcze żyje. Ktoś jeszcze zdążył sporządzić słownik ich języka.

Marek Bucholski

Fragmenty książki „Podróże na koniec świata”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x