2016-03-16, Czytaj ze mną
Książka ta powstała z wędrówek autora po Ziemi Torzymskiej najczęściej bocznymi drogami i przez lasy, z jego zamiłowania do historii, z ciekawości dla nazw własnych miejscowości, jezior, pagórków, wąwozów, pól, z zaskakujących często lektur, a przede wszystkim z jego poetyckiej wyobraźni.
Wydało ją Wydawnictwo Literackie z Krakowa na zlecenie Zarządu Miasta w Zielonej Górze. Autorem jest Krzysztof Fedorowicz, dla którego była to pierwsza książka prozatorska, po wcześniejszych tomach wierszy „Apokryfy i fragmenty” i „Martwa natura”.
Najbardziej jednak zdziwiła mnie jej rekomendacja z tylnej okładki: „To opowieść o Śląsku, jednak nie Śląsku stereotypowym, synonimie obszaru przemysłowego, nie przyjaznemu człowiekowi i naturze, lecz o Śląsku historycznym, w którym dominuje przyroda oraz średniowieczna i barokowa architektura”.
*
Ziemia Torzymska obejmowała południową część powiatu sulęcińskiego i skrawek dzisiejszego powiatu świebodzińskiego. Autor porusza się po niewielkim obszarze na północ od Łagowa. Dociera do Wielowsi odwiedza Malutków, Trześniówek i Lipę albo Lędów, a raczej miejsca po tych wsiach, jako że zostały one wchłonięte przez wędrzyński poligon. To Góry Trześniowskie z najwyższymi w województwie lubuskim wzniesieniami porośniętymi przede wszystkim lasami bukowymi. „Góry Trześniowskie, czy to zanurzone we mgle, czy w ostrym świetle popołudnia, jawią się jako niepojęte. Mijając pieszego łatwo dostrzec kontrast między postacią ludzką a tymi górami: bujność, tajemniczość, niesamowitość czai się w górach, natomiast postać człowieka wyraża harmonię i opanowanie”.
Krzysztof Fedorowicz przemierza ten obszar jak turysta, ale z jego opisu turysta pożytku mieć nie będzie. Bardziej skorzysta historyk, także badacz nazw własnych, czyli etymolog, na pewno ciekawe fragmenty znajdzie antropolog śledzący dawne kultury, wiele zawartych tu refleksji inspirowanych było filozofią, naukami religijnymi. Krótko mówiąc – humanistyką w szerokim tego słowa znaczeniu.
*
Obszar ten zawsze znajdował się na pograniczu, był bardzo słabo zaludniony, porośnięty lasami, pełen wzniesień i parowów, trudny w komunikacji. Na takich terenach same rodzą się legendy i mity. Oczywiście niemieckie, jako że krótki okres przynależności do Polski jeszcze nie wytworzył wierzeń ludowych. Przed tym co straszy, co niesamowite ostoją były kościoły. Fedorowicz opisuje kościelne wieże językiem poezji. Jeszcze większy jego podziw budzą buki, drzewa święte w przeszłości, zawsze przepiękne w kształtach, od których pochodzi mnóstwo lokalnych nazw.
Nazwy własne to kolejna płaszczyzna dywagacji autora. Porównuje nazwy ze starej niemieckiej mapy z polskimi nazwami utworzonymi przez ks. Stanisława Kozierowskiego zapisanymi w jego dwóch książkach z 1921 i 1926. A jeszcze czerpie z „Organizacji diecezji lubuskiej” ks. prof. Anzelma Weissa, porównuje jego mapę. I bawi się nazwami. Pokazuje ich ewolucję od słowiańskiego praźródła przez różne przemiany aż do powrotu do polskiego brzmienia. Tyle że najczęściej nie dość dokładnego, jak np. utrzymując „trześnię” w nazwach np. Jeziora Trześniowskiego lub wsi Trześniówek zamiast nowej polskiej „czereśni”. Według Fedorowicza tu nazwy własne zawsze związane są z rzeczywistością, bo tu pojęcie upływu czasu przestaje być realne. Pisze: W okolicach bukowych jezior wędrowiec ociera się o czas, dzięki któremu można w locie chwytać idee każdej rzeczy, i w którym umysł jest w absolutnej zgodności z rzeczywistością. Dlatego w tej stronie, w stronie czasu poza czasem, łatwo odnieść wrażenie, że nazwy wejdą na język same, a wraz z nimi istota tego, co wyrażają… Dlatego swoim rozważaniom zawartym w książce nadał tytuł „Imiona własne”.
*
Na tym terenie zawsze mieszkało niewielu ludzi, wsie były małe, a teraz kto może, stąd wyjeżdża. Rytm Łagowa i Ziemi Torzymskiej – pisze Fedorowicz – to rytm dalekiej prowincji, przestrzeni zorganizowanej dla potrzeb średniowiecznej Europy i pozostającej w starych strukturach przez następne stulecia. Ziemia Torzymska z Łagowem była na tyle potrzebna światu, ile korzystali z niej mnisi i rycerze, była tak długo pokarmem ośrodków, które ja stworzyły, jak długo było to konieczne, i aż do wyczerpania swojej własnej substancji. Potem pozostały po jeziorach i lasach jakieś diabły, anioły, dobre i złe duchy…
Spośród dawnych wsi trzem przypadł los nietypowy. Jeszcze zaraz po wojnie do Malutkowa, Trześniówka i Lędowa kierowani byli osadnicy, potem także Łemkowie. Ale szybko znalazło się inne dla tych wsi przeznaczenie. Jeszcze są na mapach, jeszcze zaznaczone są w nich kościoły, ale wsi nie ma. Weszły w obszar poligonu w Wędrzynie i na murach ich chałup żołnierze ćwiczyli zdobywanie osad. Fedorowicz jeszcze tropi ślady dawnych osadników. Obok opakowania po holenderskich papierosach znajduje kawałek talerzyka z niemieckim napisem, a nawet pozostało coś z łemkowskiej kultury. Tak było przed 15 laty, gdy tam autor jeździł. Co dziś? Pewnie nie ma już nic, pewnie żołnierze różnych armii świata przynieśli kres śladom po dawnych mieszkańcach. Obawiam się, że nawet wytrzebili wszystkie złe i dobre duchy.
*
W całej twórczości Krzysztofa Fedorowicza przewija się motyw mapy. Lubi studiować stare mapy, a potem jak demiurg je ożywia, wyobrażając sobie, jak żyli tu ludzie, co myśleli i co po nich pozostało. Swoje dywagacje potwierdza rozważaniami na przykład Marcela Prousta w „Poszukiwaniu straconego czasu”, Le Goffa w „Świecie średniowiecznej wyobraźni” i innych mędrców nauki i literatury. A jeszcze wzbogaca swoją poetycką wyobraźnią, tu wyraźnie hamowaną. Podobne refleksje zawarł autor w wierszach, gdzie mógł odrzucić wszystkie cugle. Ale to już temat na inne opowiadanie.
„Imiona własne” Krzysztofa Fedorowicza wyszły w 2000 roku w Krakowie. Książka dotarła do mnie dzięki życzliwości Alfreda Siateckiego z Zielonej Góry. Szkoda, że w naszej bibliotece jej nie ma, ale na Allegro można ją kupić. Zachęcam zainteresowanych.
*
Z książką Krzysztofa Fedorowicza skojarzyła mi się książka Stefana Wiernowolskiego „Sekrety Łagowsko-Sulęcińskiego Parku Krajobrazowego”, bo dotyczy tego samego obszaru i zbliżonej tematyki. Autor buduje w niej nowe, powojenne, polskie legendy, które – choć ciekawe – nie wyrastają z odległej tajemniczości. Różnica między autorami polega również na tym, że Fedorowicz jest poetą, a Wiernowolski fotografem. Pierwszy opowiada słowem, drugi zdjęciem. Zdjęcie – niestety – pozostawia znacznie mniej miejsca do wyobraźni niż słowo. A przecież na południe od Sulęcina i na północ od Łagowa ciągle jest miejsce dla legend.
***
Krzysztof Fedorowicz, „Imiona własne”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000, s.99
Po raz pierwszy zapraszam do czytania „Pegaza Lubuskiego” online, a nie na wydruku. Bo nie ma wydruku, nie było także zwyczajowej promocji numeru z udziałem autorów tekstów i osób zainteresowanych literaturą tworzoną w Gorzowie. Takie czasy. Ale czytać można.