więcej

więcej
Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Żużel »
Marka, Wiktoryny, Zenona , 29 marca 2024

Za naszych czasów nikt się nie patyczkował

2014-12-08, Żużel

- Żużel zawsze był moją pasją i tak pozostało do dzisiaj – mówi Jerzy Padewski, który przez 20 lat jeździł dla gorzowskiej Stali, a zaczynał w czasach, kiedy dopiero budowano w naszym mieście ligową drużynę.

medium_news_header_9696.jpg

Jerzy Padewski pochodzi z Polesia. Urodził się niespełna rok przed wybuchem drugiej wojny światowej. Już po wojnie, tak jak większość naszych kresowiaków, musiał opuścić rodzinne strony. Przyjechał do Gorzowa z rodzicami i rodzeństwem. Pińsk, gdzie się urodził, trafił do Białorusi, a tak naprawdę do ZSRR.

Jak nastolatek szybko zakochał się w żużlu. Może dlatego, że mieszkał w pobliżu stadionu. Tuż obok torów kolejowych na ulicy Śląskiej. Często chodził na treningi, zawody i marzył, by wsiąść na stalowego rumaka. Kiedyś odważył się i podszedł do Edwarda Pilarczyka. Niewiele starszego, bo zaledwie trzy lata, ale już jeżdżącego na żużlu. Mającego także za sobą starty w debiutanckim dla Stali sezonie drugiej ligi w 1955 rok, od którego rozpoczęła się tak naprawdę historia sukcesów nadwarciańskiego żużla.

- Zapytałem się Edka, czy mógłbym pomóc mu zawieźć motocykle z warsztatu, który znajdował się na terenie Zakładów Mechanicznych na stadion, gdzie miał odbyć się trening – wspomina Jerzy Padewski. –  Widząc moją determinację zgodził się, a już na stadionie pozwolił mi się przejechać. Próbna jazda zakończyła się upadkiem, ale widocznie zrobiłem dobre wrażenie, bo powiedziano mi, żebym przyszedł na kolejny trening. Nie miałem prawa jazdy, ale już w następnym sezonie startowałem w II lidze – dodaje.

Nie pamięta swojego debiutu. Nie pamięta z kim wtedy Stal jechała, ile zdobył punktów. Czas zaciera ślady. Pamięta jednak, że to były romantyczne czasy. Nieporównywalne do dzisiejszych. I nie chodzi tu o inny poziom finansowania tego sportu. Jak tłumaczy, z czasem został, jak większość kolegów, zatrudniony na etacie w macierzystym zakładzie i mógł całkowicie oddać się jeździe. Kiedy awansował do reprezentacji Polski miał dodatkowo płacone tzw. ,,kadrowe’’, do tego dochodziły diety i skromne nagrody. W sumie nie było powodów do narzekań, choć oczywiście w bogactwo nikt wtedy nie opływał.

- Inną zaletą były wyjazdy. Zwiedziłem całą Polskę i niemal całą Europę. A w tamtych czasach wyjechać za granicę było trudno, a co dopiero do krajów zachodnich. To było wielkie wydarzenie – podkreśla.

Stal w II lidze, od lewej : Jerzy Flizikowski, Mieczysław Cichocki, Tadeusz Stercel, Edward Pilarczyk, Edmund Migoś, Jerzy Padewski i Kazimierz Wiśniewski.

Kiedy uczył się jazdy Stal była solidnym drugoligowcem. Dopiero w 1961 roku Gorzów doczekał się awansu. Jerzy Padewski pamięta ten sezon, pamięta jakie były oczekiwania kibiców, środowiska. Pamięta też, że w tym akurat sezonie wszystko układało się znakomicie. Drużynie szło świetnie od pierwszego do praktycznie ostatniego spotkania. Może dlatego, że przed inauguracją sezonu w klubie starano się nie zaniedbać żadnego szczegółu mogącego mieć wpływ na wyniki w poszczególnych meczach. Zwłaszcza, że rok zapowiadał się  bardzo trudny, gdyż do II-ligowych rozgrywek zgłosiło się aż dwanaście drużyn, lecz do walki przystąpiło jedenaście ekip, gdyż w ostatniej chwili wycofała się Cracovia Kraków. Każdą z drużyn czekało aż dwadzieścia spotkań. Dlatego najważniejsze było zadbanie o niezawodność sprzętu, nad którym czuwał Teodor Pogorzelski.

- Od początku nadawaliśmy ton rozgrywkom, wygraliśmy pierwszych 11 meczów z rzędu.  Potknęliśmy się dopiero z Legią w Krośnie. Drugą porażkę zanotowaliśmy w Tarnowie z Unią jednym punktem. Po tej przegranej każde rozstrzygnięcie było jeszcze możliwe. Ale dalej nie przegraliśmy do końca sezonu. Radość z awansu była ogromna – przypomina.

W pierwszym roku startów w ekstraklasie stalowcom szło jak po grudzie i dopiero w meczach barażowych z Zgrzeblarkami Zieloną Górą zapewnili sobie pozostanie w krajowej elicie. W 1963 roku było niewiele lepiej, ale od 1964 roku Stal rozpoczęła pisanie pięknych kart w historii klubu. To wtedy na konto trafiły pierwsze dwa medale mistrzostw Polski. Najpierw brązowy Andrzeja Pogorzelskiego w finale IMP, potem srebrny drużyny w lidze.

- Rozpoczęliśmy wspaniałą serię, zdobywając potem jeszcze kilka srebrnych medali, a w 1969 roku doczekaliśmy się wymarzonego złota. Pierwszego, który chyba najbardziej nas cieszył, bo był długo wyczekiwany. W tamtych latach Rybnik miał niesamowitą paczkę świetnych żużlowców i wygrać z nimi było naprawdę ciężko – tłumaczy.   

Do 1976 roku, w którym to sezonie Jerzy Padewski zjechał żużlowych torów, sięgnął po cztery mistrzowskie tytuły oraz sześć wicemistrzowskich. Bilans 10 medali jest imponujący, choć w 1972 roku na jeden sezon trafił do… Startu Gniezno. – W Stali pojawiła się duża grupa utalentowanej młodzieży i wydawało się, że muszę szukać nowego miejsca, ale po roku powróciłem i jeszcze wspomogłem drużynę przez kilka sezonów swoim doświadczeniem – wspomina.

Punkty, medale, splendor z jazdy w Stali to jedna strona medalu. Druga to starty indywidualne, gdzie pracuje się już na własne konto. I tu karta mogłaby też być zapisana licznymi laurami, ale czegoś zabrakło. Na pewno nie umiejętności, skoro przez wiele lat Jerzy Padewski był etatowym reprezentantem Polski. Startował w eliminacjach indywidualnych mistrzostw świata, w 1968 roku był o włos od wystąpienia w finale w Goeteborgu. Tam, gdzie jego młodszy kolega Edward Jancarz sięgnął po brązowy medal.

- Z żalem zawsze powracam do tych zawodów, gdyż do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy pojadę czy pozostanę w parkingu – opowiada. – Przykro to mówić, ale zostałem wręcz sprzedany przez naszych działaczy, którzy ulegli presji brytyjskiego kierownictwa i w moje miejsce ,,wskoczył’’ Anglik Martin Ashby, który był rezerwowym. A cała sytuacja wzięła się z tego, że we wcześniejszym Finale Europejskim we Wrocławiu pojechałem od drugiej serii w miejsce kontuzjowanego Konstantego Pociejkowicza. W czterech wyścigach zdobyłem 9 punktów. Dało mi to piąte miejsce i pewny awans do światowego finału. Anglicy dopiero w Goeteborgu złożyli protest, argumentując, że jako zawodnik rezerwowy nie powinienem być klasyfikowany. Tyle, że ja nie zastępowałem kilku zawodników a jednego i dlatego miałem prawo do awansu. Do dzisiaj to we mnie mocno siedzi... – tłumaczy i opowiada dalej, że podczas treningu wygrał z Ivanem Maugerem i z Barrym Briggsem, którzy potem zajęli dwie pierwsze lokaty.

- Ten żal ukoił mi Edek Jancarz stając na podium. Już na treningu widziałem, że czuje się on świetnie i jest w stanie powalczyć. Jeździł znakomicie. Nazajutrz, kiedy do połowy zawodów nie liczył na zbyt wiele szło mu również świetnie. Kiedy jednak pojawiła się realna możliwość stanięcia na podium zauważyłem u niego oznaki niecierpliwości. Po krótkiej pogawędce uspokoił się i z miną pokerzysty pokonał w dodatkowym biegu Gennadija Kurylenkę – dodaje.

Nie udało się Padewskiemu sięgnąć po medal w rywalizacji indywidualnej, choć wiele razy pojechał w finałach indywidualnych mistrzostw kraju czy Złotego Kasku. Zawsze czegoś brakowało. Te niedostatki w niewielkiej części zrekompensował sobie długo po… zakończeniu kariery. Kiedy w latach 1992-93 w Gorzowie odbyły się pierwsze dwie edycje memoriału Edwarda Jancarza, Jerzy Padewski pojechał w mini-turniejach oldbojów i w obu przypadkach wygrał.

- Przyznaję, że zakręciła mi się wtedy łza w oku, ponieważ pokonałem kolegów młodszych ode mnie o 15-20 lat. I to z marszu, bez żadnych przygotowań. A swoją drogą zawsze miałem sentyment do Edka. Kiedy przyszedł on do szkółki prowadzący z nim treningi Kaziu Wiśniewski powiedział mi i kilku kolegom z pierwszej drużyny, żebyśmy po jednym z treningów pozostali dłużej, to ujrzymy bardzo dobrego kandydata na żużlowca. I rzeczywiście, kiedy zobaczyłem Edka byłem pod dużym wrażeniem. Ten chłopak przewyższał umiejętnościami wszystkich pozostałych szkółkowiczów. Miał coś w sobie takiego, że od razu świetnie czuł się na motocyklu. Szybko przyjął się też w drużynie, był przez nas, starszych zawodników bardzo lubiany. Może dlatego, że był spokojny, zrównoważony i cierpliwy. Chętnie też podglądał co robią starsi żużlowcy. Starał się nie narzucać, ale ciągle krążył wokół nas i grzecznie dopytywał o szczegóły – dodaje.

Do dzisiaj Jerzy Padewski żyje występami Stali i bardzo przeżywa jazdę naszych żużlowców. Nie opuszcza żadnych zawodów w Gorzowie.

- Ja kocham ten sport i póki będę mógł zawsze pojawię się na stadionie. A co jest w nim takiego pięknego? Jak jeździłem niezwykłą frajdę sprawiało mi wygrywanie. Jak przesiadłem się na trybuny najbardziej ekscytuje mnie walka i wyprzedzenia na dystansie. Jest ich ostatnio może mniej, ale to efekt bardzo równych i często twardych torów. Za naszych czasów nikt się nie patyczkował, tory były mocno przyczepne, często dziurawe, jeździło się w każdych warunkach…

Robert Borowy

Fot. archiwum

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x