2016-02-11, Żużel
Z Piotrem Świstem, byłym żużlowcem gorzowskiej Stali, rozmawia Robert Borowy
- Skąd pojawił się pomysł, żeby przy najbliższej edycji memoriału Edwarda Jancarza przekazać plastron dawnego mistrza w ręce Bartosza Zmarzlika?
- Wiele lat temu pomyślałem sobie, żeby zrobić podobny gest, jaki wobec mnie wykonał nasz legendarny żużlowiec w 1986 roku przy okazji własnego turnieju pożegnalnego. Potem rozmawiałem w tej sprawie z prezesem Stali. Pomysł spodobał się, ale najważniejsze, że po 32 latach od chwili rozpoczęcia kariery przeze mnie w klubie pojawił się wreszcie zawodnik mogący sprawić gorzowskim kibicom wiele radości. Mam na myśli Bartka Zmarzlika, którego chyba wszyscy podziwiamy i cieszymy się, że już błyszczy na światowych torach. Tym samym chcę oddać mu cześć za to co robi dla klubu, w którym ja przejeździłem 17 lat. Pamiętam jak Jancarz powiedziałem mi, żebym dalej pociągnął wózek z napisem Stal. Teraz niech Bartek go ciągnie. Przypomnę jeszcze, że jest to plastron z okresu, kiedy w Stali jeździli tylko wychowankowie gorzowskiego klubu.
- Chciałbyś pojechać w kwietniowym memoriale?
- Oczywiście, jest to moim marzeniem, ale na razie nie dostałem żadnej propozycji. Inną sprawą jest to, że na 3 kwietnia jest zaplanowana druga kolejka żużlowej Nice PLŻ i Polonia Piła, którą obecnie reprezentuję, ma wyjazd do Gdańska. To trochę krzyżuje plany, nie tylko związane z ewentualnym występem w memoriale, gdyby taka propozycja się pojawiła, ale także z symbolicznym przekazaniem wspomnianego plastronu. Zobaczymy, jak to się wszystko ułoży. Jest jeszcze trochę czasu. Gdybym jednak otrzymał propozycję pokazania się w memoriale, to zapewne zrobiłbym wszystko, żeby zaprezentować się ponownie przed gorzowską publicznością.
- Ze Stalą pożegnałeś się trochę w nerwowej atmosferze na przełomie 2002 i 2003 roku. Są kibice, którzy cały czas mają do ciebie żal za przejście do Falubazu i pozostawienie klubu w trudnym położeniu. Czy ostatnie zbliżenie pomiędzy klubem a Tobą odebrałeś jako zakopanie wojennego toporu?
- Jak nigdy nie miałem zatargów z prezesem Zmorą czy innymi działaczami, a niezdrowa atmosfera tak naprawdę wzięła się z ostrych wypowiedzi byłego już prezesa, który poczuł do mnie niesprawiedliwy żal. Odchodziłem z klubu w normalnej atmosferze, problemy pojawiły się później, kiedy nagle prezes Władysław Komarnicki zrobił na mnie nagonkę, a część dziennikarzy w tym mu pomogła. Nigdy nie miałem i nie mam pretensji do dziennikarzy o relacjonowanie pewnych wydarzeń, tylko o ich styl. Przedstawili oni taki obraz, jakby to była tylko moja wina, że klub znalazł się wtedy w bardzo trudnym położeniu finansowym. Ja nie miałem z tym nic wspólnego, moją rolą była jazda i to czyniłem, zdobywając dla Stali najwięcej punktów w rozgrywkach ligowych z wszystkich żużlowców w historii klubu. Cieszę się, że obecny prezes to zauważył i publicznie podkreślił moje zasługi dla klubu, bo wbrew temu co niektórzy myślą, zawsze będzie to jedyny klub noszony w moim sercu. I nie zmienią tego żadne złośliwe opinie. A swoją drogą, ogromnie cieszę się, że obecne władze klubu chcą reaktywować memoriał, inicjują mnóstwo działań przypominających historię i dorobek ludzi, którzy żużel budowali w Stali przez dekady. Uważam, że warto jeszcze docenić wszystkich ludzi pracujących na rzecz rozwoju żużla w naszym mieście, w tym toromistrzów, mechaników, kierowników i starszych działaczy. Te naczynia są sobą powiązane. Bez nich zawodnicy nic by nie osiągnęli, bez zawodników nie byłoby ich. Dlatego powinno się doceniać i szanować wszystkich, którzy wnieśli nawet niewielką cegiełkę w istnienie Stali.
- Dlaczego nie udało się zdobyć tytułu drużynowego mistrza Polski zespołowi, którego przez kilkanaście lat byłeś liderem?
- No tak, za mojej kadencji stanęliśmy pięć razy na podium i sześciokrotnie zajęliśmy czwarte miejsce, wielokrotnie przegrywając medal o błysk szprychy. Czemu nie byliśmy mistrzem kraju? Nie było nam to widocznie to dane. Bardzo często brakowało przysłowiowej kropki nad ,,i’’. W każdym sezonie znalazłby się inny powód, ale najczęściej dotykały nas kontuzje i defekty w kluczowych momentach. Przydarzały nam się również słabe występy w meczach o wszystko. Każdy sezon trzeba byłoby rozłożyć na czynniki pierwsze, ale to w tej chwili nie ma już żadnego znaczenia. Nie winiłbym też pojedynczych zawodników, bo byliśmy drużyną i razem wygrywaliśmy, i razem przegrywaliśmy.
- Zapewne na pełne podsumowanie Twoich występów na żużlowych torach przyjdzie jeszcze czas, ale jakbyś w tej chwili określił przyczyny tego, że nie udało ci się osiągnąć takich sukcesów sportowych, do jakich byłeś namaszczony przez Edwarda Jancarza?
- I tu również odpowiedź będzie podobna do tej, co udzieliłem wcześniej. Na to, żeby zaistnieć w światowej czołówce musi złożyć się wiele czynników. W czasach, kiedy zaczynałem się ścigać polski żużel był tak biedny, że nie było nas stać nawet na porządny sprzęt. Pamiętam, jak żebraliśmy od zagranicznych zawodników. Braliśmy od nich wszystko co nadawało się do użytku. Głównie części do motocykla, bo te co mieliśmy w naszych jawach starczały tylko do jazdy w kraju. Innym kłopotem był brak dewiz na zrobienie silników u dobrych zachodnich mechaników. Nasi też byli dobrzy, ale nie mieli co włożyć do tych motocykli. To były ciężkie lata, ponieważ nie mieliśmy nawet przyzwoitego oprzyrządowania.
- Problem tkwił tylko w sprzęcie?
- Nie tylko. Uważam, że bardzo dużo straciłem na tym, że nie pojechałem pod koniec lat 80-tych do ligi angielskiej. Niestety, to były niewolnicze czasy i choć wszystko zostało już przygotowane pod starty w najlepszej wtedy lidze świata, ostatecznie nie dostałem zgody. Do tego doszedł ciężki wypadek w Wiener Neustadt, po którym długo powracałem do formy. Z czasem przytrafiło mi się kilka innych kontuzji, co mocno wyhamowało sportowy rozwój.
- W 1994 roku awansowałeś do ostatniego w historii jednodniowego finału indywidualnych mistrzostw świata w Vojens, gdzie walka toczyła się nie tylko o medale, ale i dziesięć miejsc do cyklu Grand Prix, który został zainaugurowany w następnym sezonie. Nadzieje były duże, skończyło się na niewypale. Dlaczego?
- To cud, że w ogóle zakwalifikowałem się do tego finału. Stało się to dzięki mojej ambicji, woli walki i upartości, bo od zawsze marzyłem, żeby pojechać w światowym finale. Wcześniej parę razy ścigałem się w finałach par, ale to nie było to samo, co finał IMŚ. Głośno o tym nie mówiłem, bo zapewne zostałoby to źle odebrane, ale jadąc do Vojens nie liczyłem na żaden cud. Żeby walczyć z najlepszymi trzeba było mieć naprawdę duże pieniądze na przygotowanie motocykli. Do tego potrzebni byli sponsorzy. A ja ich praktycznie nie miałem, a przynamniej takich, którzy byliby w stanie pomóc mi w załatwieniu drogiego sprzętu. W Polsce prezesi już szastali dużymi pieniędzmi. Niestety, szły one głównie na płace dla obcokrajowców zamiast na rozwój polskich żużlowców. Kibice pamiętają zapewne te przebijanie stawek pomiędzy Morawskim a Niemyjskim. Dla krajowych zawodników na ogół pozostawały końcówki. Jedynym, za którym poszły te pieniądze był Tomek Gollob i on mógł szybciej włączyć się do walki z najlepszymi. Dopiero po wielu latach zaczęto bardziej dbać o wybranych zawodników, dzięki czemu powoli, ale zaczęliśmy jako nacja liczyć się w żużlowym świecie. Ja tego szczęścia nie miałem, bo w Gorzowie w tamtym okresie były spore trudności finansowe i naprawdę to cud, że przez tyle lat jako zespół liczyliśmy się w walce o medale.
- A jak obserwujesz dzisiejszy żużel, to co sobie myślisz?
- Mam mieszane uczucia. Jak patrzę na gorzowską Stal to czuję dumę, że klub ten tak po okresie kryzysu rozwinął skrzydła, tak świetnie jest teraz prowadzony. Różnica pomiędzy tym co jest teraz a było kiedyś jest mniej więcej taka jak czasy, w których jeździłem jako młodzieżowiec i sięgałem po wicemistrzostwo świata juniorów, a tym co ma dzisiaj Bartek. Logistycznie na wszystko ustawione na najwyższym poziomie. Tu nikt nie improwizuje, bo w innym przypadku nie byłoby żadnego sukcesu. Ja tłukłem się po Europie maluchem, ewentualnie dużym fiatem, gdzie często spałem i jadłem kanapki przygotowane w domu. Były wyjazdy, że brakowało kasy na hotele i obiady w drugim obszarze płatniczym. Bartkowi to już nie zazdroszczę, bo to chłopak o wielkiej klasie i mający przed sobą mnóstwo rzeczy do zrobienia. Ale jak patrzę, jaki sprzęt mają teraz juniorzy Stali, to chciałbym mieć taki do ścigania się w drugiej czy pierwszej lidze. W tej chwili mam dwa silniki, z których jeden jest z 2010 roku a drugi z 2013 roku. I tak ma zdecydowana większość krajowych żużlowców jeżdżących w niższych ligach. Stąd te mieszane uczucia, że żużel w Polsce nie rozwija się harmonijnie.
- W jakim kierunku pójdzie w takim razie ten sport?
- Szkoda, że kiedy były pieniądze w zdecydowanej większości poszły one na obcokrajowców i niewielką grupę polskich zawodników. Dzisiaj widzimy efekty tej radosnej twórczości wielu ośrodków. I bzdurą jest gadanie, że to żużlowcy drenują klubowe kasy. Zwłaszcza w niższych ligach. Ja od 2007 roku nie dostałem złotówki za podpisanie kontraktu. Mam nadzieję, że to się jakoś wszystko ułoży, choć trudno przewidzieć, co będzie dalej z ośrodkami, które zbankrutowały.
- A jak będzie z zakończeniem kariery?
- Biologii się nie oszuka. Przychodzi właśnie moment odstawienia motocykla na bok. Chciałbym zająć się szkoleniem młodzieży. Przy czym nie chcę ogłaszać dokładnego terminu zakończenia kariery. Zobaczę, jak będzie mi szło w tym sezonie. Niektórzy namawiają mnie, żebym dotrwał do pięćdziesiątki, ale nie będę robił nic na siłę.
- Dziękuję za rozmowę.
W czeskich Pardubicach rozegrano 76. edycję Zlatej Přilby, najstarszego i najbardziej widowiskowego turnieju żużlowego na świecie.