więcej

więcej
Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Żużel »
Balladyny, Lilli, Mariana , 30 kwietnia 2025

Malarz, co został żużlowcem latającym później na motolotni

2017-01-02, Żużel

Marzył o zostaniu żużlowcem. I został. Zdobył nawet wicemistrzostwo Polski, ale największy sukces odniósł w motocrossie. Będąc już żołnierzem.

medium_news_header_17201.jpg

Kiedy przegląda się stare archiwa można natrafić na wiele ciekawych osób związanych z gorzowskim żużlem. Z dawnych lat kibicom pozostały w pamięci głównie te największe nazwiska, jak choćby Jerzego Padewskiego, Andrzeja Pogorzelskiego, Edmunda Migosia, Edwarda Jancarza. I następne, zawodników którzy tworzyli złotą drużynę lat 70. A przecież byli żużlowcy drugiej, czasami trzeciej linii. Bywało, że jeździli bardzo krótko i próżno szukać śladów po ich sportowych wyczynach. Sam fakt bycia żużlowcem, szczególnie w pierwszych latach sukcesów Stali, już stanowiło wyróżnienie. Bo chętnych do założenia klubowego plastronu było setki, udawało się nielicznym.

Do szkoły przez zamarznięte jezioro

Zbigniew Śmielak urodził się 23 stycznia 1944 w Lublinie. Ojciec Andrzej pochodził z Kielecczyzny, mama Anna z Lubelszczyzny. W 1945 roku przyjechali wspólnie do Myśliborza, gdzie już mieszkała rodzina mamy. Potem ojciec przeniósł rodzinę do położonej niedaleko wsi Zgoda, bo chciał popracować jeszcze na gospodarstwie rolnym.  

- Przez to musiałem codziennie chodzić do szkoły trzy kilometry – wspomina pan Zbigniew. – Najgorsze były zimy, choć można było wtedy skracać sobie drogę przez zamarznięte Jezioro Myśliborskie. Kiedy starsza siostra Helena wyszła za mąż i przeniosła się do Gorzowa po jakimś czasie ściągnęła nas wszystkich. Ojciec był już schorowany i zostawił gospodarstwo. Było to w 1958 roku, kiedy miałem 14 lat – wylicza i od razu przyznaje, że już wcześniej przyjeżdżał do Gorzowa kibicować żużlowcom. – Zaczęło się od najstarszej siostry Kazimiery, która jako pierwsza tu zamieszkała przy ulicy Słonecznej. Przyjeżdżałem do niej i chodziłem na stadion. Zawsze ciągnęło mnie do motocykli – zwraca uwagę.

Pan Zbigniew jako dzieciak marzył o motocyklu i zaczynając pracę malarza, jeszcze jako młodociany, wszystkie pieniądze odkładał na zakup jednośladowca. – Chodziłem ze starszymi malarzami na fuchy, żeby dorobić i kiedy uzbierałem siedem tysięcy złotych pojechałem do zielonogórskiego Polmozbytu kupić WSK-ę 125. Nie mogłem nią przyjechać do Gorzowa, bo nie była zarejestrowana. Musiałem nadać ją na pociąg jako bagaż. Byłem jednak bardzo szczęśliwy – kiwa głową.

Pewnego dnia w gazecie przeczytał informację o naborze prowadzonym przez Stal. Było to w 1964 roku, kiedy miał już 20 lat. Wsiadł na motocykl i pojechał na stadion. Jego oczom pojawił się niecodzienny widok. Pod stadionem ujrzał mnóstwo chłopaków. Praktycznie wszyscy przyjechali na motorach.

- Co ja tu robię, pomyślałem, ale zostałem – opowiada. - Każdemu dano się przejechać kilka okrążeń na FIS-ie i od razu albo skreślano albo kwalifikowano do następnego treningu. O wszystkim decydował Kaziu Wiśniewski. Na drugie zajęcia przyszło mniej niż połowa i ponownie odbyła się selekcja aż zostało nas kilku. Niestety, był to koniec sezonu a wiosną dostałem powołanie do wojska i tak skończył się sen o wielkiej karierze żużlowej.

Przysięga złożona w świetlicy

Trafił do saperów w Krośnie Odrzańskim jako kierowca. Poszedł w dobrym towarzystwie kilku kolegów z Gorzowa. Pewnego dnia jeden z nich podsunął mu Żołnierza Wolności, gdzie znajdowało się ogłoszenie o naborze do wojskowej sekcji motocrossowej. Warunkiem było posiadanie prawa jazdy oraz to, że uprawiało się jakiś sport motorowy.

- Problemem było, że nie miałem złożonej przysięgi – przypomina. – Napisałem jednak prośbę, żeby dano mi szansę i po tygodniu przyszedł ze Śląskiego Okręgu Wojskowego rozkaz, że mam zgłosić się na egzamin do Ostrowa. Dowódca kompanii wysłał mnie z kapralem. Na miejscu pojawili się żołnierze z całej Polski. Tor crossowy zbudowano na poligonie. Dano mi Junaka i poszło mi naprawdę dobrze. Dużo tu pomogły umiejętności z żużlowych treningów. Wróciłem do Krosna i po tygodniu chyba był już rozkaz przeniesienia mnie do Wrocławia, gdzie budowano sekcję, przekształconą potem w WKS Zryw Wrocław. Dalej nie miałem przysięgi a musiałem już jechać. Dowódca mojej jednostki podjął decyzję, żebym szybko w jego obecności złożył przysięgę. I uczyniłem to w świetlicy – wyjaśnia.

O pobycie w sekcji motocrossowej pan Zbigniew mógłby opowiadać godzinami. Przyznaje, że wojsko zadbało o wszystko. Zawodnicy mieli co dusza zapragnie. Nawet idealnie skrojone i nowiutkie mundury. Dano im skóry czołgistów, w których jeździli. Pan Zbigniew ze względu na drobną budowę ciała i niewielką wagę został przydzielony do klasy 125 ccm. Dostał WSK-ę 125 na podwyższonych kołach, zwaną ,,Sarenką’’. Pierwsze tygodnie tworzenia sekcji zostały poświęcone na docieranie silników, potem na treningi i rywalizację z żołnierzami radzieckimi stacjonującymi w Legnicy.

- Oni mieli bardzo ciężki tor i sprzęt najwyższej jakości – kontynuuje pan Zbigniew. – Posiadali typowo crossowe motocykle K-175. Nie mieliśmy z nimi żadnych szans, zwłaszcza że w ich gronie byli mistrzowie ZSRR. Jedynym, który ich lał był Eugeniusz Strączek. Był on wielokrotnym mistrzem Polski w klasie 125 ccm, potem jeździł w 250 ccm. Przyszedł do nas jako cywil pracujący w wojsku i zaczął nam pomagać w budowie sekcji. Miał smykałkę do mechaniki. Potrafił świetnie podrasować sprzęt. Kiedyś jak mi ustawił silnik, to co start motocykl stawał dęba, taki był mocny. Jak go okiełznałem, zacząłem wygrywać – tłumaczy.

Wrócił, bo ciągnęło go do żużla

Żołnierze z wrocławskiej jednostki ścigali się w strefowych mistrzostwach Polski, rozgrywali także mistrzostwa wojska, w których Zbigniew Śmielak odniósł wielki sukces. Na torze w Pile okazał się najlepszym żołnierzem w klasie 125 ccm w Polsce.

– Motocykl mnie poniósł – śmieje się i zaraz dodaje, że po wywalczeniu tytułu już miał w wojsku luz. – Byłem w klubie a tam mieliśmy wszystko, nawet kelnerki podawały nam obiady do stołu. Kiedy kończyłem służbę zaproponowano mi pozostanie, ale tu w Gorzowie miałem rodzinę, dobry zawód i nie chciałem tam zostawać. Trochę było mi szkoda, bo tuż przed moim odejściem z Czechosłowacji przywieźli nowy sprzęt, najwyższej klasy. Ciągnęło mnie jednak na żużel i wróciłem – tłumaczy.

Zanim trafił na tor poszedł do sekcji motocrossowej Stali zobaczyć czym ona dysponuje. – Jak zobaczyłem na czym jeżdżą chłopacy wiedziałem, że nic z tego nie będzie. W Polsce startowano na zdecydowanie lepszym sprzęcie – dodaje i wybrał się z powrotem na stadion przy ul. Śląskiej. W trakcie półfinału indywidualnych mistrzostw Polski, który odbył się 17 września 1967 roku w Gorzowie, zdał egzamin licencyjny. Razem z nim egzamin pomyślnie przeszli Jerzy Klentak i Stanisław Piotrowski. Nie powiodło się tylko Kazimierzowi Giżyckiemu. Nie zmieścił się w limicie czasu i musiał ponawiać egzamin w dopiero w następnym roku. Trzy dni po otrzymaniu licencji Zbigniew Śmielak zadebiutował ekstraklasie meczem w Rybniku.

- Najłatwiej było wysłać tam młodego, bo nie każdy z tych naszych asów chciał jechać na skazanie do Rybnika – śmieje się. – Pojechałem tylko w jednym wyścigu i tak zakończyłem debiutancki sezon. Jeździło mi się generalnie ciężko. Brakowało większej opieki ze strony klubu. Nasze gwiazdy miały wszystko, ci początkujący często byli pozostawieni samemu sobie. Najbardziej doskwierało małe zaangażowanie trenerów. Nikt mi nie podpowiadał na treningach, jakie robię błędy. Mieliśmy także beznadziejny sprzęt. Tylko ci najlepsi dysponowali dobrymi motocyklami, dla reszty już brakowało. Zmieniło się to dopiero 2-3 lata później, kiedy szeroką ławą zaczęło wchodzić pokolenie późniejszych wielokrotnym mistrzów Polski – tłumaczy.

Motolotnia z silnikiem wartburga

W następnym sezonie długo nie startował z powodu kontuzji odniesionej na jednym z treningów. Kiedy już doszedł do siebie dostał szansę występu w Bydgoszczy.  Pojechał cztery razy, zdobył dwa punkty i zapisał się w historii żużla jako zdobywca wicemistrza Polski z zespołem Stali.

- Z tego meczu najbardziej zapamiętałem drugi wyścig, w którym doszło do karambolu Ryśka Dziatkowiaka i Mieczysława Połukarda. Bydgoszczanin doznał otwartego złamania nogi. Kiedy zobaczyłem wystającą przez skórę kość pomyślałem sobie, że ten sport nie jest dla mnie. Mając beznadziejny sprzęt, jeżdżąc ciągle z tyłu byłem mocno narażony na wypadki. I machnąłem ręką. Nie zostałem drugim Edkiem Jancarzem, choć czasami jeździłem z nim w parze – przyznaje.

Po rozstaniu się ze sportem założył firmę i jako wzięty malarz wziąć się za odnawianie budynków oraz mieszkań. Sam zresztą wybudował dom. Z czasem kolega namówił go do wybudowania kurzej fermy w Santocznie. W czasie wolnym ciągnęło go do sportów ekstremalnych. Kiedyś pojechał z dwoma kolegami w okolice Świebodzina polatać sobie na motolotni. Spodobało im się i postanowili, że chcą mieć taką samą, choć jeden z kumpli zrezygnował. Po jednym locie zrobił się blady, przytulił się do drzewa i zapowiedział, że nigdy więcej.

- Zostało nas dwóch – opowiada dalej. – Ściągnęliśmy motolotnię z Bydgoszczy, jeszcze z wmontowanym silnikiem wartburga. Potem ładowałem ją na samochód i najlepiej w ukryciu przed żoną jechaliśmy na łąki polatać. Najbardziej pasjonujące było samo oderwanie od ziemi. Im wyżej się latało, tym było bezpieczniej, ale najczęściej lataliśmy na niskich wysokościach, bo ten sprzęt był kiepskiej jakości. Lepszy zaś był bardzo drogi – wyjaśnia i dodaje, że jego żona była niezadowolona z tego hobby. – Kazała mi napisać oświadczenie, że wyrażam zgodę, żeby nie woziła mnie, jak trafię na wózek inwalidzki. Odpowiedziałem, że tylko raz mnie zawiezie, na Schody Donikąd i pchnie mnie. Oczywiście cała dyskusja odbywała się w atmosferze żartu, ale małżonka bardzo się o mnie bała. I gdy raz trochę się poobijałem dałem sobie spokój…

Dzisiaj pan Zbigniew jest na emeryturze, ale zawsze znajdzie sobie jakieś hobby. Jak odstawił motolotnię zainteresował się myślistwem. Do dzisiaj działa w jednym z kół łowieckich. Kiedy wraca zaś pamięcią do czasów, w których jeździł na motocyklach cieszy się, że mógł spełnić marzenie i pojeździł u boku wielkich mistrzów z Gorzowa. Do dzisiaj jest kibicem żużla, stara się być obecnym na każdym ligowym spotkaniu Stali na stadionie im. Edwarda Jancarza.

- Kiedy widzę, jak żużel zmienił się na przestrzeni 50 lat mogę powiedzieć tylko tyle, że za wcześnie się urodziłem. Zazdroszczę im wszystkiego, szczególnie strojów. W moim czasach adepci jeździli w jakiś skórzanych łachmanach, gdzie krok często wisiał w kolanach. O jakim komforcie jazdy można było wtedy mówić. To już lepiej mieli w ZSRR, gdyż startowali w kufajkach, które lepiej amortyzowały upadki – kończy.

Robert Borowy

Fot. archiwum prywatne

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x