2024-11-25, Żużel
Wiadomość o śmierci Zenona Plecha w 2020 roku wstrząsnęła nie tylko środowiskiem żużlowym. Odeszła wówczas gwiazda i legenda tego sportu w wymiarze światowym. Dzisiaj mijają dokładnie cztery lata od tamtego smutnego dnia.
Zenon Plech nie mieszkał w Gorzowie co prawda od 1977 roku i młodym kibicom był już osobą mniej znaną, ale jeżdżąc w Stali odcisnął na tyle mocne piętno, że nawet dzisiaj jego nazwisko jest na równi stawiane z Edwardem Jancarzem. Obaj zresztą w latach siedemdziesiątych byli naszymi żużlowymi ambasadorami w świecie, bo choć w Polsce w tym czasie mieliśmy wielu wspaniałych zawodników, to jednak wspomniani gorzowianie tak naprawdę przecierali szlaki dla innych umacniając pozycje polskiego żużla w świecie.
Zenon Plech urodził się w Zwierzyniu, niedaleko Strzelec Krajeńskich. Było to w Sylwestra 1952 roku, choć akt urodzenia wystawiono mu z datą 1 stycznia 1953 roku. Od dzieciństwa był bardzo energiczny i odważny. Jego ojciec był masarzem i często zabierał małego Zenka na świniobicie. Szybko przyzwyczaił się więc do widoku uboju. Lubił jeździć na rowerze, biegać, potem jeździł na ,,komarku’’, czasami podkradał ojcu WFM-kę. Żużlowego ślizgu uczył się zimą na zamarzniętym stawie. Doskonale wiedział, co to jest żużel, interesował się wynikami żużlowców Stali, cieszył się, kiedy Jancarz zdobył brązowy medal w Goeteborgu, ale aż do przeprowadzki do Gorzowa nigdy nie miał okazji być na zawodach.
Po szkole podstawowej zamieszkał w internacie w Gorzowie, podejmując naukę w Liceum Ogólnokształcącym nr 19 przy ul. Przemysłowej. Jak potem opowiadał, w podstawówce nieźle się uczył, dobrze szło mu szczególnie z przedmiotów ścisłych. Ale najlepiej wychodziły mu psoty, których dopuszczał się już w dzieciństwie. Pewnego dnia zobaczył w klasie mysz, która uciekła do dziury. Postanowił więc ją utopić, wlewając w to miejsce mnóstwo wody. Nie zauważył, że woda w poszukiwaniu ujścia przemoczyła podłogę i z czasem zaczęła kapać do klasy znajdującej się poniżej. Innym razem zebrał z kolegami na cmentarzu chrabąszcze, przynieśli je do szkoły i rozłożyli na piecu. Początkowo były one ospałe, ale kilka minut później, kiedy otworzyły się drzwi do klasy i weszła nauczycielka owady zerwały się do lotu. Lekcja została szybko przerwana.
Żużlem na poważnie 16-letni Plech zainteresował się po obejrzeniu pierwszego swojego meczu, w którym to Stal walczyła z Wybrzeżem Gdańsk. Był to rok 1969. To wtedy usłyszał komunikat o naborze do szkółki. Gdy przyszedł na zajęcia, ujrzał 150 chętnych. Nie przejął się tym, ale z zaciekawieniem czekał na swoją kolej. Najbardziej ciekawiło go, jak można ścigać się przy tak dużych prędkościach na zamkniętym torze bez hamulców.
Już pierwsze treningi pokazały, że chłopak miał talent. Prowadzący z nim zajęcia Andrzej Pogorzelski co chwilę kręcił głową z zachwytu. Największym kłopotem były słabe wyniki w nauce. Zenek wolał żużel niż siedzenie nad książkami. Sam kiedyś przyznał, że zaczęła odbijać mu popularna ,,sodóweczka’’. Do tego mama nie była wcale uradowana faktem, że syn chce jeździć i nigdy nie podpisała mu zgody. Uczynił to dopiero ojciec. Kiedy poprawił wyniki w nauce dostał zgodę na ponowną jazdę.
W maju 1970 roku zdał egzamin licencyjny i bardzo szybko został rzucony na głęboką wodę. W obliczu licznych w tym czasie problemów kadrowych, spowodowanych nie tylko kontuzjami, ale i zawieszeniem zawodników, Stali potrzebni byli nowi żużlowcy. I tak Plech trafił do drużyny. Razem z Bogusławem Nowakiem. Od razu zaczął wyróżniać się nieszablonową jazdą. Widowiskową dla oka, ale często niebezpieczną. Bywało, że na jednym treningu leżał siedem razy, a na innym pogiął pięć kół. Prawie zawsze wychodził cało z opresji, a pomagały mu w tym ćwiczenia na batucie, gdzie wypracował dobrą gibkość.
W pierwszych latach startów Plech bardzo szybko wspinał się po żużlowych szczeblach. Zaczął od czwartego miejsca w finale młodzieżowych mistrzostw Polski w Zielonej Górze, w następnym roku razem ze Zbigniewem Marcinkowskim ze Zgrzeblarek Zielona Góra i Grzegorzem Kuźniarem z Stali Rzeszów wywalczył Srebrny Kask. To był jedyny przypadek, żeby to trofeum trafiło jednocześnie do trzech zawodników. W 2017 roku podobna historia przydarzyła się w Brązowym Kasku, na skutek przerwania finału po trzech seriach. Powracając do Srebrnego Kasku w 1971 roku wszyscy wymienieni zawodnicy mieli taki sam dorobek punktowy po rozegraniu kilku turniejów, a regulamin nie przewidywał rozegrania biegu dodatkowego.
- W Rzeszowie, gdzie odbył się ostatni turniej sędzia może i chciał nawet rozegrać ten bieg, ale Zenek wziął mnie za rękę i powiedział, żebyśmy szybko poszli do szatni i przebrali się. Obawiał się, że Kuźniar jadący na własnym torze może nas ograć – wspomina Zbigniew Marcinkowski.
Świetne pierwsze występy zaowocowały powołaniem Plecha do kadry narodowej oraz prezentem w postaci wyjazdu na światowy finał indywidualnych mistrzostw świata na Wembley w 1972 roku. Dla nastolatka było to duże wydarzenie. Zwłaszcza, że mógł pojeździć na oficjalnym treningu, co było rzeczą niespotykaną. Natomiast już w trakcie finału pomagał w parkingu Pawłowi Waloszkowi.
– To wtedy poznałem Barry Briggsa, który sam podszedł do mnie, przedstawił się i powiedział, że zrobiłem na nim duże wrażenie podczas jazd treningowych. Nazajutrz zaś włos jeżył mi się na głowie, jak usłyszałem szalejących kibiców. Atmosfera Wembley zawsze była niepowtarzalna – wielokrotnie potem opowiadał.
Prosto z Londynu razem z Waloszkiem udał się do niemieckiego Olching i tam świętował swój pierwszy międzynarodowy sukces. Jako 19-latek poprowadził polską reprezentację do brązowego medalu w drużynowych mistrzostwach świata. Zdobył siedem punktów w czterech biegach i był najlepszy z biało-czerwonych. Tydzień później na torze w Bydgoszczy został najmłodszym indywidualnym mistrzem Polski w historii.
- Z Olching wracałem razem z Heniem Glücklichem i dużo rozmawialiśmy o zbliżającym się finale IMP. Przez całą drogę Heniu zapewniał mnie, że nawierzchnia będzie twarda i równa. Dzień przed finałem także Stasiu Kasa mówił mi to samo, a pojechaliśmy na typowej bydgoskiej kopie. Nie przywiązywałem do tego uwagi, bo nie nastawiałem się na zwycięstwo. Wygrałem, bo Glücklich miał defekt w jednym z biegów, ale taki jest ten żużel. Z tytułu oczywiście cieszyłem się, to naturalne – tak zrelacjonował tamten sukces.
W czerwcu 1973 roku cieszył się z drugiego medalu w mistrzostwach świata. Tym razem pojechał z Marcinkowskim w szwedzkim Boras w finale par. Złoto było blisko, srebro jeszcze bliżej, a skończyło się na brązowym medalu. – Niepotrzebnie straciłem dwa punkty w biegu z Norwegami, gdzie upadłem z własnej winy, a potem jeszcze przegrałem baraż z niepokonanym tego dnia Ole Olsenem. Medal jest zawsze medalem i odebrałem ten wynik jako sukces – skwitował.
Kiedy 2 września 1973 roku ,,Super Zenon’’ zobaczył wypełniony do ostatniego miejsca Stadion Śląski w Chorzowie wiedział, że mnóstwo kibiców postawiło na niego, choć był debiutantem. Prosił żeby nie wywierać na niego presji. Zakończył zawody na trzeciej pozycji. Przed nim byli Jerzy Szczakiel i Ivan Mauger, którzy sprawę mistrzowskiego tytułu rozstrzygnęli w wyścigu dodatkowym. Plech też mógł w nim pojechać, ale w ostatnim biegu został przewrócony przez Grigorija Chłynowskiego i zamiast wygrać sędzia przyznał mu dwa punkty.
Już po wielu latach, w spokojnej rozmowie Zenon Plech stwierdził, że nie dokonał wtedy w pełni słusznego wyboru motocykla.
- Pojechałem na nowym sprzęcie, a nie był on na tyle sprawdzony, żeby eksperymentować. Powinienem wybrać motocykl sprawdzony już w boju, ale tego już nie odwrócimy. Z drugiej strony dla mnie ten brązowy medal był jednak wielkim osiągnięciem, do sędziego też nie mogłem mieć pretensji, że nie powtórzył ostatniego mojego biegu. Taki był regulamin i musiał się do niego dostosować – powiedział.
Na talencie Plecha szybko poznał się żużlowy świat. Już w styczniu 1974 roku razem z Jancarzem wybrał się na tournee do Australii, a potem z kilkoma zagranicznymi zawodnikami poleciał do Stanów Zjednoczonych. Podczas międzylądowania na Fidżi razem z ekipą spóźnił się na samolot. Potem dowiedzieli się, że nie doleciał on do celu i wszyscy zginęli.
W 1975 roku Plech otrzymał propozycję startów w lidze angielskiej w ekipie Hackney Hawsk. Pomimo, że pojechał dopiero pod koniec września zdążył wystąpić w kilkunastu różnych imprezach. Co ciekawe, uczynił to na zaledwie dwóch oponach. Na krótkich i technicznych torach jeździło mu się bardzo dobrze i od razu podpisał kontrakt na starty w 1976 roku. W kraju bywał rzadko, na mecze Stali praktycznie nie przyjeżdżał. Pojawił się tylko w Opolu i Rybniku.
Kiedy wydawało się, że żużlowy świat znalazł się u jego stóp, coś mu do końca nie wyszło. Dokładnie start w finale IMŚ w Chorzowie w 1976 roku, na który mocno się nastawił. Bardzo chciał ponownie stanąć na podium. Zajął piąte miejsce, ale kiedy już ochłonął nie czuł się tym wynikiem rozczarowany. Wiedział, że pomiędzy polskim a światowym żużlem jest coraz większa przepaść. Sprzętowa oczywiście. On sam jeszcze dysponował niezłymi motocyklami, gdyż startował w lidze angielskiej, ale do nowinek nie miał już dostępu. Dlatego był piąty. Pozostali jego koledzy z reprezentacji zajęli odległe miejsca, taplając się w krajowym sosie.
W 1977 roku Zenon Plech stał się bohaterem najgłośniejszego transferu w polskim żużlu. Jego początek miał miejsce z chwilą wyjazdu do Anglii. Spodobało mu się tam i chciał jeździć dalej, ale kiedy powiedział to władzom klubu usłyszał, że nie dostanie więcej zgody. Zimą Plech wyleciał do Australii na cykl kilkunastu startów, lecz zdążył złożyć w klubie pismo z prośbą o skreślenie go z listy członków. Argumentował decyzję chęcią przejścia do gdańskiego Wybrzeża. – Chcę studiować prawo morskie na Uniwersytecie Gdańskim – tłumaczył, choć wcześniej otrzymał możliwość studiowania w Gorzowie w filii poznańskiego AWF.
- O żadne studia nie chodziło – wspomina pełniący w tym czasie funkcję prezesa Stali, Witold Głowania. - Kiedy Zenek oznajmił, że promotor chce podpisać z nim kolejny kontrakt nie zgodziliśmy się, ponieważ do Anglii wyjeżdżał Edek Jancarz. Obawialiśmy się, że zostając bez dwóch najlepszych zawodników nie będziemy już silnym zespołem, a dla nas priorytetem była polska liga. I wtedy Zenek poszedł dogadywać się z Wybrzeżem. Wiele mu tam naobiecywano. My nie zgodziliśmy się na transfer, ale był to milicyjny klub i załatwił, że wcielono go do wojska. Do Anglii nie pojechał, my nic odkręcić już nie mogliśmy i tak zaczął startować w Gdańsku – tłumaczy.
Nieco wcześniej GKSŻ długo zastanawiała się jak rozgryźć jego sprawę. Były to bowiem trochę inne czasy niż teraz. Sportowcy nie mogli ot tak sobie przejść z klubu do klubu. Chyba, że za zgodą macierzystego stowarzyszenia. W innym przypadku groziła karencja. I kiedy zaczęto szukać kompromisowego rozwiązania na początku maja 1977 roku Plech dostał wspomniane wezwanie do wojska w Gdańsku. Tak naprawdę obie strony w tym momencie straciły. Plech musiał założyć mundur wojskowy i przez to nie wyjechał do Anglii przez dwa kolejne lata. Stal straciła za to świetnego zawodnika i małą pociechą było to, że w tym czasie do Gorzowa przyszedł Bolesław Proch.
Na Wyspy Plech powrócił w 1979 roku i o mały włos, a zostałby indywidualnym mistrzem świata. Ponownie zabrakło mu niewiele, został srebrnym medalistą. Przegrał tylko z Maugerem. Znowu zabrakło mu jednego punktu do walki o najcenniejszy laur.
Zenon Plech w trakcie swojej kariery kolekcjonował medale mistrzostw świata. Nie udało mu się tylko nigdy zdobyć złotego. W sumie miał trzy srebrne i osiem brązowych.
Na krajowych torach jego bilans był zdecydowanie lepszy. W IMP zdobył pięć złotych medali, a do tego dorzucił jeszcze dwa srebrne. W parach miał dwa złote, dwa srebrne i jeden brązowy medal, a w lidze trzy złote oraz cztery srebrne. Trzykrotnie sięgnął po Złoty Kask i raz po Srebrny.
Karierę Plech zakończył dosyć szybko, bo już w wieku 34 lat. Było to w 1987 roku, kiedy polski żużel przechodził poważny kryzys. Potem imał się różnych zajęć, ale starał się cały czas być przy polskim żużlu. W 1997 roku powrócił do Gorzowa jako trener i zdobył ze Stalą wicemistrzostwo Polski, a rok później poprowadził Tomasza Bajerskiego i Krzysztofa Cegielskiego do złotego medalu w parach. W 2001 roku został trenerem kadry i sięgnął z nią po wicemistrzostwo świata we Wrocławiu w 2001 roku. Pracował w Bydgoszczy, był ekspertem telewizyjnym, prasowym, pomagał układać jednorazowe tory w Warszawie i Chorzowie.
Niestety, w ostatnich latach życia borykał się z różnymi chorobami, w tym cukrzycą. Do tego doszły problemy z nerkami, często musiał jeździć na dializy. Pomimo, że chorował kochał przyjeżdżać do Gorzowa, szczególnie na turnieje Grand Prix. Z naszym miastem pożegnał się więc na stadionie. W miejscu mu tak bliskim…
Robert Borowy
Zdjęcia: archiwum
Jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic w polskim żużlu od zawsze były zarobki żużlowców.