więcej

więcej
Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Żużel »
Bogny, Walerii, Witalisa , 28 kwietnia 2024

Najlepszy organista wśród żużlowców

2018-02-05, Żużel

Janusz Tarasewicz to kolejna postać gorzowskiego żużla, o której gazety się nie rozpisywały, a i niewielu kibiców pamięta. Być może dlatego, że jego kariera nie była oznaczona wielkimi sukcesami, a do tego trwała zaledwie dwa sezony.

Janusz Tarasewicz (z lewej) z Jerzym Rembasem
Janusz Tarasewicz (z lewej) z Jerzym Rembasem

Niedługo minie piąta rocznica nagłej śmierci pochodzącego z Wojcieszyc żużlowca Stali, który jazdą na motocyklu zaczął interesować się w dzieciństwie.

- Żużel zaszczepił w nas tato – wspomina Zbigniew Tarasewicz, starszy brat Janusza. – Ojciec najpierw mnie woził rowerem na mecze, potem jedną, drugą siostrę i na końcu Janusza, który był z nas najmłodszy. On zresztą jak miał już 8-10 lat, to czasami uciekał z domu i jechał z kolegami na stadion. Tata był z zawodu mechanikiem, mocno związany z motoryzacją, stąd tak pokochał czarny sport. Jak z kolei byłem takim fanem, że jako mały chłopak potrafiłem całymi dniami siedzieć nad prowadzeniem różnych statystyk – dodaje.

Geny muzyczne po dziadku

Jak dalej opowiada pan Zdzisław, jego młodszy brat od dziecka szukał swojego miejsca na świecie. Po skończeniu szkoły podstawowej poszedł do wojska, a dokładnie do orkiestry garnizonowej. Był bardzo uzdolniony muzycznie, początkowo grał głównie na akordeonie.

– Z wykształcenia jestem nauczycielem i w moich czasach pierwszym egzaminem na zdobycie tego zawodu była muzyka. Kto nie zdał, odpadał. Miałem smykałkę, byłem samoukiem, pogrywałem sobie na różnych instrumentach, a potem uczyłem Janusza, który rzeczywiście miał wielki talent. Dlatego poszedł do orkiestry i jednocześnie do szkoły muzycznej. A geny muzyczne zapewne odziedziczyliśmy po dziadku, który gdzieś tam jeszcze w czasach zaborów pogrywał – śmieje się pan Zbigniew.

Gra w orkiestrze wojskowej dawała Januszowi podwójną radość. Mógł realizować swoją pasję oraz chodzić na żużel. Byli bardzo często zapraszani przez klub na różne imprezy i przygrywali zawodnikom. Janusz powąchał trochę tych spalin i pewnego dnia wymyślił, że zgłosi się do szkółki. Zanim przyjechał jednak do parkingu sporo jeździł na motocyklu ojca. To był radziecki IŻ. Kiedy już dobrze opanował jednoślad wybrał się na stadion Stali. Było to w 1972 roku. Mama była temu niechętna, ale zgodziła się, bo wiedziała, że jak nie da synowi zgody, to ten i tak pójdzie na żużel kiedy skończy 18 lat.

- Od pierwszych treningów szło mu świetnie, na co zwrócili trenerzy – przypomina pan Zbigniew. - Procentowało tu opanowanie motocykla. Po zdaniu licencji we wrześniu 1972 roku, na początku następnego szybko trafił do pierwszego składu. Najczęściej był przypisywany do rezerwy i nie zawsze otrzymywał okazję startu w meczach, ale w wewnętrznej rywalizacji był najlepszym z grona najmłodszych stażem zawodników – wyjaśnia Zbigniew Tarasewicz, który dokładnie śledził karierę brata.

Kręgosłup nie wytrzymał

Janusz Tarasewicz debiut ligowy zaliczył 27 maja w Opolu. Pojechał w jednym wyścigu i zdobył swój pierwszy ligowy punkt. Potem wystąpił jeszcze w dwóch meczach. W jednym z nich, z Włókniarzem Częstochowa na gorzowskim torze, cieszył się z wygranego biegu, jadąc w parze z Ryszardem Fabiszewskim. W pięciu innych spotkaniach był na rezerwie. Już na koniec sezonu świętował z kolegami jedyne swoje drużynowe mistrzostwo Polski. Dodatkowo spotkała go miła niespodzianka. Dostał szansę startu w meczu juniorów Polska - Szwecja. W barwach biało-czerwonych pojechali sami stalowcy i wysoko zwyciężyli 72:35. Janusz Tarasewicz mocno przeżył ten występ. Tak mocno, że w pierwszych czterech biegach dwukrotnie upadł. Dopiero w końcowych wyścigach zdobył trzy punkty.

Na początku 1974 roku coraz lepiej poczynający sobie na torze Tarasewicz pojechał w pierwszych czterech spotkaniach ligowych Stali. W pierwszym z nich pozytywnie zaskoczył wszystkich. Najpierw, jadąc z parze z Edwardem Jancarzem, pokonał najskuteczniejszego w tym czasie leszczynianina Zbigniewa Jądera, a na zakończenie spotkania wygrał z inną ówczesną gwiazdą ,,Byków’’ Jerzym Kowalskim.  Po meczu żałował, że trener Ryszard Nieścieruk puścił go tylko dwukrotnie. Nieźle poszło mu też w meczu z rybnickim ROW-em, w którym zwyciężył m.in. z młodzieżowym mistrzem Polski z 1971 roku Jerzym Wilimem.

- Ta kariera Janusza nabierała powolnego rozpędu. Nie był on talentem na miarę Plecha czy Rembasa, ale czynił widoczne postępy. Mocno przeżywał starty. Przywoził do domu kombinezony, bardzo o nie dbał, starannie zawsze czyścił, konserwował. On kochał to co robił – tłumaczy pan Zbigniew.

Niestety, kiedy czuł, że już jest w stanie na trwałe zadomowić się w mistrzowskiej drużynie na jednym z treningów przytrafiła mu się poważna kontuzja. Jechał akurat z Mirosławem Ćwikłą i na wirażu od ul. Śląskiej ten nie utrzymał się przy krawężniku, wyniosło go i doszło do nieszczęśliwego zderzenia. Tarasewicz uszkodził sobie kręgosłup na odcinku szyjnym. Dzisiaj zapewne medycyna szybko by sobie z tym poradziła, ale wtedy to nie było takie proste. Stracił kilka miesięcy na leczenie, po czym dowiedział się od lekarzy, że nie dostanie zgody na dalsze uprawianie sportu. Mocno to przeżył, tak ciągnęło go na motocykl. Został kibicem, choć na początku lat 80. na nowo zaczął myśleć o powrocie na tor, bo jeszcze był młody, ale ostatecznie zrezygnował z tego.

- Kiedy pogodził się z tym, że nie może już jeździć, zawsze ciepło wracał wspomnieniami do tych chwil spędzonych na żużlowym motocyklu – opowiada jego starszy brat. – Cieszył się, że mógł choć krótko pojeździć u boku takich legend jak Jerzy Padewski, Edek Jancarz, Zenek Plech, Jurek Rembas czy Rysiek Fabiszewski. Najbardziej cenił Jancarza, uważając go za mentora. Natomiast najbardziej kolegował się z Rembasem, a przede wszystkim z Fabiszewskim. Rysiek miał rodzinę w Wojcieszycach i często przyjeżdżał do Janusza. Wszyscy ich tutaj w wiosce lubili – śmieje się pan Zbigniew.

Prezent dla trenera

W trakcie jazdy na żużlu Janusz pracował w wydziale odlewni w ZM ,,Gorzów’’, a jego przełożonym był znany w tym czasie spiker na zawodach w Gorzowie, Zdzisław Palicki. Po zakończeniu kariery pracował jako kierowca m.in. w urzędzie wojewódzkim, ale przede wszystkim oddał się graniu na akordeonie. Razem z bratem i trzema kolegami założyli zespół, którym objeżdżali liczne zabawy, wesela i inne imprezy. Po założeniu rodziny wyjechał z żoną najpierw do Słupcy, potem do Leszna, gdzie mieszkała jedna z sióstr Janusza. Tam oddał się pasji grania na kościelnych organach.

- Pamiętam, jak w 1984 roku byłem z polską reprezentacją w Lesznie na finale drużynowych mistrzostw świata i trener Marian Spychała miał akurat imieniny. Zorganizowaliśmy drobne przyjęcie i odwiedził nas właśnie Janusz Tarasewicz, który ubarwił całą imprezę graniem na akordeonie. Wyszło to wspaniale, a Marian Spychała był naprawdę szczęśliwy – wspomina były mechanik Stali i kadry narodowej Stanisław Maciejewicz.

W Lesznie nie tylko grał na organach, ale pracował w fabryce pomp, jeździł ponadto do pracy na zachód Europy, dzięki czemu wybudował dom. Cały czas interesował się żużlem, często bywał na stadionie Alfreda Smoczyka, ale sercem zawsze był z gorzowską Stalą. Zmarł nagle właśnie na zawał serca 9 marca 2013 roku w wieku 58 lat.

Robert Borowy

Fot. archiwum rodzinne

 

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x