2012-12-12, Nasze rozmowy
Z doktorem Pawłem Leszczyńskim, nauczycielem akademickim i radnym miejskim, rozmawia Jan Delijewski
- Co młody, ambitny naukowiec robi w polityce?
- Jestem w polityce z potrzeby działania. Po prostu chce robić coś więcej niż tylko zajmować się sobą.
- Da się jedno i drugie pogodzić?
- Tak, przy zachowaniu odpowiednich proporcji. Musi być czas na działanie naukowe i czas na działanie społeczne. Jedno nie może odbywać się kosztem drugiego.
- Dlaczego wybrał pan akurat SLD?
- Dlatego, że w 2000 roku, kiedy wstępowałem do SLD, to była partia proponująca spójną i konsekwentną alternatywę dla Polski, w stosunku do rządów AWS-u. To mnie przekonało. Wówczas Leszek Miller, którego można krytykować za wiele różnych rzeczy, sprawił jednak, że mocno zbliżyliśmy się do Europy, że negocjacje z Unia Europejska dostały wielkiego przyspieszenia.
- Teraz SLD, z tym samym Leszkiem Millerem, stało się niedobre i dlatego manifestacyjnie się pan z niego wypisał?
- Zrezygnowałem, bo to jest ten sam Miller, ale już nie taki sam Miller. Zmienił się. Przeszedł przez Samoobronę kompromitując siebie i niszcząc swój dorobek. I to, co obecnie głosi i robi jest dla mnie nie do zaakceptowania. Jego koncepcje i sposób działania nie przystają już do rzeczywistości. Odejście Marka Siwca z SLD jest tego potwierdzeniem.
- Co konkretnie pana zraziło?
- Blokowanie możliwości współdziałania szeroko rozumianej centrolewicy i niezrozumiała dla mnie wrogość wobec prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego
- Na kolegów z klubu w radzie miasta też się pan obraził?
- Nie, absolutnie nie, ale z klubu wystąpiłem, bo musiałem być konsekwentny. Nie mogę identyfikować się z klubem radnych, jeżeli nie identyfikuję się już z celami partii.
- To co może niezależny radny?
- Ma szerszą zdolność koalicyjną od radnego partyjnego, który musi działać „po linii i na bazie”. Może wiec popierać i proponować rozwiązania ważne z powodów merytorycznych a nie politycznych.
- Ale sam niczego nie jest w stanie zwojować.
- A jednak czasami można. Przykładem niech będzie ta obywatelska inicjatywa, m.in. Bogusława Nowaka, w sprawie zorganizowania publicznego transportu dla osób niepełnosprawnych. Udało się to przeforsować, znaleźć 150 tysięcy na tzw. bus-taxi.
- Ale bez partyjnego szyldu nie ma pan raczej szans na karierę w polityce, nawet na reelekcje w radzie miasta, nieprawdaż?
- Niestety, samorządy są mocno upartyjnione. Pamiętajmy jednak, że poza partyjną polityka funkcjonuje jeszcze coś, co Wacław Havel nazwał niepolityczną polityką, a więc działanie na rzecz społeczeństwa obywatelskiego poza strukturami partii.
- To dlaczego kontestuje pan działania związane z tzw. budżetem obywatelskim?
- To jest jakieś nieporozumienie. Niczego nie kontestuję, dążę jedynie do tego, żeby zaistniała klarowna podstawa prawna do tego typu działań. Właśnie po to, żeby nikt ich nie kwestionował.
- A nie widzi pan, że Stowarzyszenie Tylko Gorzów, z którym się pan wiąże, także chce coś na tym politycznie ugrać?
- Tam, gdzie można, należy współpracować ze wszystkimi dla dobra sprawy. A w sprawach lokalnych koalicje tematyczne są jak najbardziej wskazane. Ponadto potrzebna jest szeroka debata o Gorzowie, a stowarzyszenie Tylko Gorzów ją proponuje. Dlatego wpisuję się w niektóre działania.
- Skąd w radzie miasta tyle nienazwanej politycznej gry, szczególnie widocznej przy przyjmowaniu uchwał?
- Wydaje mi się, ze jest to jakby przedłużenie, konsekwencja partyjnego myślenia. To wada większości samorządów.
- Co z pańską karierę naukową ?
- Idzie do przodu. Trwa postępowanie habilitacyjne, w październiku ukazała się właśnie moja publikacja habilitacyjna. Zobaczymy co będzie dalej.
- W Gorzowie da się zrobić karierę naukową?
- Na razie uważam, że warto się tutaj realizować, choć okoliczności są trudne. Gorzów to jednak moje miasto.
- Dlaczego tak wiele się mówi o akademii gorzowskiej, a tak mało się w tym kierunku robi?
- Dobre pytanie. Też się nad tym zastanawiam. Wpisaliśmy do strategii zrównoważonego rozwoju Gorzowa, jako cel, dążenie do akademickości miasta. Tymczasem w projekcie przyszłorocznego budżetu nie ma zapisanej na ten cel ani złotówki. Proszę więc zapytać prezydenta Gorzowa Wielkopolskiego dlaczego, mimo deklaracji i zapewnień, nie realizuje przyjętych celów.
- Może w tak robotniczym mieście, jak Gorzów, nie jest potrzebna wyższa uczelnia z prawdziwego zdarzenia?
- Przykłady innych miast dowodzą co innego. Weźmy taki Słupsk, miasto podobne do naszego, ale tam akademia powstała. To kwestia woli i działania władz.
- Dlaczego w Zielonej Górze można było stworzyć uniwersytet, a na tym uniwersytecie tworzyć prawo, medycynę, a u nas ciężko zbudować nawet kierunki magisterskie, uzyskać prawo do doktoryzowania?
- Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze musi być świadomość wśród decydentów, że akademia, że szkolnictwo wyższe jest ważnym czynnikiem miastotwórczym. U nas tej świadomości brakuje. Po drugie nie zapominajmy, że kiedy w dawnym woj. zielonogórskim zaistniała akademicka Zielona Góra, to władze wojewódzkie nie widziały potrzeby rozwoju akademickości Gorzowa. Ponadto jesteśmy ofiara poczynań władz centralnych. To w 1991 roku ówczesny minister edukacji narodowej Jacek Głębocki kategorycznie sprzeciwił się tworzeniu Uniwersytetu Europejskiego w Gorzowie i Frankfurcie nad Odrą. A wojewoda Krzysztof Zaręba wręcz otrzymał zakaz angażowania się w sprawę.
- Nie myślał pan o wyjeździe na stałe do Poznania, Szczecina czy nawet Zielonej Góry?
- W tej chwili jestem zdeterminowany, żeby wspierać działania, których efektem będzie powołanie akademii gorzowskiej. Na razie nie myślę więc o tym, ale nie wiem co przyniesie życie. Nigdy jednak nie należy mówić nigdy…
- Dziękuje za rozmowę.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter