2013-07-31, Nasze rozmowy
Z Wawrzyńcem Zielińskim, właścicielem firmy Poraj, rozmawia Jan Delijewski
- Dlaczego akurat Poraj pojawił się w nazwie firmy?
- Poraj jest herbem rodziny, z której się wywodzę. Nadany nam jeszcze w okresie późnego średniowiecza. Przedstawia srebrną różę na czerwonym tle. A ja mam zieloną różę na białym tle, bo zajmuję się zielenią. To nasz znak firmowy.
- Pańskie włości leżą miedzy Gorzowem a Wawrowem. Najpierw była ziemia czy najpierw był pomysł, do którego potrzebna była ta ziemia?
- Był pomysł i była ziemia. Pojawiła się możliwość zakupu tej ziemi, którą otrzymali kiedyś pracownicy zlikwidowanego PGR-u, jak rodzaj rekompensaty. Kupiłem więc tutaj 5 hektarów tej ziemi z myślą o stworzeniu centrum ogrodniczego.
- A z wykształcenia kim pan jest?
- Ichtiologiem, ale także m.in. historykiem sztuki, architektem krajobrazu i konserwatorem zabytków.
- Od ryb do zabytków droga trochę daleka.
- Dlaczego? Ryby zawsze występowały w symbolice człowieka i towarzyszą mu od zarania dziejów. A dzieje to historia, zabytki, przyroda…
- Herbowo pochodzi pan ze średniowiecza, ale pańskie zainteresowania są raczej chyba renesansowe?
- Ale te moje zainteresowania, wbrew pozorom, są z sobą powiązane, często wynikają jedne z drugich i wcale nie są od siebie odległe. Po prostu mnie wszystko interesuje, ciekawi i tak krok po kroku poznaję, idę do przodu od jednego do drugiego. Świat nie jest zbudowany z przypadkowych elementów, wszystko ma w nim swoje miejsce i przeznaczenie. Od kamienia do cegły droga wcale nie jest daleka.
- To skąd wziął się pomysł na taki ogrodniczy biznes?
- To dość długa i złożona historia. Moja żona jest gorzowianką, ja pochodzę z Lublina, a poznaliśmy się na studiach w Szczecinie. Żona jest lekarzem, dostała pracę i mieszkanie w Gorzowie, ja pływałem – byłem marynarzem i rybakiem. Do czasu aż zlikwidowano praktycznie naszą flotę rybacką. Trzeba było coś robić. Zacząłem od robót wysokościowych - od malowania kominów, mycia szyb, wycinania drzew na wysokościach. W końcu zszedłem z drzewa na ziemię i powstała firma Poraj.
- Nie wystarczyła panu produkcja i handel kwiatami, krzewami, drzewami owocowymi i innymi roślinami oraz usługi komunalne w zakresie zieleni?
- To co robiłem i robię jest fajne i ciekawe, ale musi mieć ciąg dalszy. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Zajmowałem się również ekshumacją zwłok w Parku Kopernika, kiedy powstawała tam droga. Brałem udział w rekonstrukcji, a raczej budowie tej repliki bimby, która stoi w centrum miasta. Ostatnio zaś budowałem wieżę widokową w Bogdańcu, który uważam za jeden z najpiękniejszych zakątków kraju. Robię więc różne rzeczy. Taki już jestem, że ciągle chcę robić coś nowego, że w moim życiu wciąż pojawiają się nowe sprawy i rzeczy.
- Nie wystarcza panu to co już posiada? Nie wystarcza poprawianie, doskonalenie tego, co pan już robi?
- Nie da rady. Pragnę poznawać, sprawdzać , robić różne rzeczy. Dlatego np. chciałbym jeszcze poznać geologię, która mnie fascynuje. A dokładnie chodzi mi o historię czwartorzędu, by zrozumieć skąd się wzięły góry, doliny, rzeki…
- A te wszystkie zwierzęta i ptaki, często egzotyczne, same tu do pana przyszły, przyleciały?
- To też konsekwencja moich pasji, zainteresowań i upodobań. Wychowałem się właściwie na wsi, moja mama jest weterynarzem i zwierzęta zawsze były w moim życiu. Nie mogło ich tutaj zabraknąć. Wie pan jaka to radość o piątej rano usłyszeć kury, zobaczyć owce czy kozy, które głodne biegną, by je nakarmić?! Ja tu odpoczywam, relaksuję się.
- Ich utrzymanie i pielęgnacja trochę jednak kosztuje. Warta jest skórka wyprawki?
- Poza tą moją radością to jednak jest także działanie marketingowe i wcale tego nie ukrywam. Przyciąga dzieci i dorosłych, którzy przy okazji coś tutaj kupią. To jest całkiem dobra reklama i wcale znowu nie taka droga, jak się uprawia ziemię i ma czym je wykarmić.
- Plac zabaw dla dzieci także okazał się potrzebny?
- Skoro były zwierzęta, były dzieci, to i plac zabaw stał się konieczny. Przy okazji muszę się pochwalić, że niedawno zbudowaliśmy plac zabaw przy Nadleśnictwie w Bogdańcu, z którego jestem bardzo dumny. W całości jest wykonany z drewna akacjowego, dzięki czemu jest jedyny w swoim rodzaju.
- W końcu pojawiła się restauracja. To była naturalna kolej rzeczy czy jednak przypadek?
- Jedno i drugie. Miałem tu stare hale czołgowe, przywiezione z gorzowskiego poligonu, które miały służyć jak centrum ogrodnicze. Kiedy jednak powstały te różne ogrodnicze markety typu Castorama, Obi czy Żelazny, dałem sobie z tym spokój. Coś trzeba było jednak z tym zrobić. Tak zrodził się pomysł na restaurację i jestem z tego bardzo zadowolony.
- Kuchenne rewolucje Magdy Gessler pomogły wypromować lokal czy może zaszkodziły? Bo różne opinie czyta się i słyszy o działalności tej znanej restauratorki i celebrytki.
- Z jednej strony mocno pomogły, z drugiej trochę zaszkodziły. Restauracja cieszy się dużym zainteresowaniem, nie tylko wśród gorzowian i to zainteresowanie nie maleje. A zaszkodziły, bo złośliwa konkurencja sprawiła, iż pojawiły się liczne kontrole, czego właściwie się spodziewaliśmy, gdyż producenci programu uprzedzali nas, że tak później często się dzieje.
- To jaka jest ta prawdziwa Magda Gessler, po wyłączeniu kamer i telewizyjnych świateł?
- To niezwykle mądra, subtelna, wrażliwa i delikatna kobieta. To co oglądamy w telewizji, to jest wyreżyserowana gra na potrzeby tego programu. To reżyserzy mówią jej, że ma w danym momencie zakląć siarczyście, rzucić talerzem czy zrobić coś innego w tym stylu. Telewizja to jest show, a to nie jest program dla intelektualistów. To jest program dla ludzi, którzy są żądni ostrych słów, niekonwencjonalnych zachowań i zaskakujących zwrotów akcji.
- To wszystko, o czym do tej pory mówiliśmy, jeszcze jest zrozumiałe i trzyma się kupy. Skąd jednak u pana ta pasja zbieractwa różnych starych maszyn, urządzeń i innych zabytków techniki?
- To także ma swoje początki w dzieciństwie. Od zawsze lubiłem zbierać różne rzeczy, ciekawiły mnie sposobem swojego działania, pociągały techniczne rozwiązania. Dlatego zrobiłem także studia na kierunku archeologia przemysłowa. Pod tym względem Gorzów jest przecież bardzo ciekawym miastem. To tutaj w XIX i XX wieku pracowało wiele fabryk, w których powstawały różne maszyny i urządzenia, z których wiele przetrwało do dziś.
- No, właśnie. Ostatnio wszedł pan w posiadanie legendarnego ciągnika gąsienicowego marki Mazur, który swego czasu był produkowany w Gorzowie. Gdzie go pan znalazł?
- Ten ciągnik przyjechał aż z Warki nad Pilicą. Jest to egzemplarz, który ciągle jest na chodzie i z lawety zjechał o własnych siłach. Potrzebuje tylko dużych akumulatorów, które można znaleźć jeszcze tylko w starych, ciężkich ciężarówkach. Mamy jeszcze kilka innych Mazurów, ale nie tak w dobrym stanie jak ten. Ponadto jesteśmy w posiadaniu innych ciekawych maszyn, jak Mrówka, czyli samojezdna glebogryzarka czy ciągnik Dzik 2, który również produkowany był w Gorzowie. Wkrótce, po ich renowacji, zrobimy z nich fajną ekspozycję.
- Po co ona panu?
- Tak jakoś się składa, że od lat na okrągło mówimy o Landsbergu, o jego dziedzictwie. A przecież od 70 lat żyjemy w polskim Gorzowie, w którym stworzyliśmy masę ciekawych rzeczy, mamy bogaty dorobek, piękne tradycje i jakoś nie chcemy o tym pamiętać. Ja po prostu chcę o tym pamiętać i przypominać innym.
- Jak ta pana słucham, to nabieram przekonania, że do spełnienia panu daleko. Mylę się?
- Umówmy się, że ja nie jestem materialistą i nie zależy mi na rzeczach dla samego ich posiadania? One maja cieszyć mnie i innych. Bardzo kocham książki, jestem wręcz bibliofilem. Natomiast reszta rzeczy sprawia mi przyjemność i ma służyć przyjemności innych. I piękne jest to, że w jakiejś mierze mogę z tego żyć realizując swoje pasje i zainteresowania.
- Zachowuje się pan jak ziemianin przynajmniej w trzecim pokoleniu. Trochę pracy na ziemi, trochę innego biznesu, trochę bujania ponad ziemią i dużo pasji w tym wszystkim. Da się tak żyć przez całe życie?
- Tak właśnie żyć należy. Dzięki temu jest radość życia. Nie należy się wstydzić lat przeżytych bez celu, ale trzeba mieć w życiu jakiś cel. Cały czas chodzi za mną motyw starej piosenki Bogdana Smolenia o tym, że „Za oknami świta…” i widzę obraz tego człowieka, który co rano idzie do pracy ze spuszczoną głową, patrzy w ziemię i nie dostrzega koloru nieba, trawy, otoczenia. A przecież życie oprócz barw ma jeszcze swoja melodię, swoją głębię. Jak się to wszystko widzi, słyszy i czuje, to się dopiero wówczas żyje i chce się żyć.
- A swoją drogą, imię ma pan też trochę jakby ziemiańskie?
- Moje imię wzięło się stąd, że rodzina była zaprzyjaźniona z Wawrzyńcem Żuławskim, znanym muzykologiem i taternikiem, który w latach pięćdziesiątych zginął w Alpach. Otrzymałem więc imię na jego część.
- Dziękuję za rozmowę.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter