2014-05-14, Nasze rozmowy
Z Markiem Rusakiewiczem, posłem sejmu kontraktowego, rozmawia Ryszard Romanowski
- Jak wspomina pan pierwsze wolne wybory i ostatni rok PRL?
-1989 rok był może nawet trochę nieoczekiwany. Obudzone wcześniej nadzieje zostały spacyfikowane przez stan wojenny. Dalekosiężnym skutkiem stanu wojennego było poczucie bezsilności i apatii dużej części społeczeństwa. Analizuję to z punktu widzenia socjologa i uważam za największe zło. Oczywiście działo się wiele, była śmierć górników, aresztowania, internowania itp., ale postrzegam to zło w innym wymiarze.
- Wracamy do stanu wojennego?
- Inaczej trudno zrozumieć to, co nastąpiło później. Stan wojenny spacyfikował nastroje, nadzieje i aktywność społeczną przy pomocy czołgów. Wcześniej powstawały przeróżne grupy społeczne, młodzieżowe, studenckie, nie mówię tu tylko o Solidarności. Jeszcze wcześniej, przed strajkami opozycja była bardzo wąską grupą, dotyczyła może 1 procenta społeczeństwa. O latach siedemdziesiątych mówi się jako o próżni społecznej, po której była szansa na ogromną aktywność spacyfikowaną następnie przez stan wojenny. W 1988 roku znowu ożyły nadzieje. Chodziło nie tyle o sprawy polityczne, co rozwiązanie ogromnych problemów gospodarczych.
- Rozwiązaniem stał się Okrągły Stół?
-Uważam, że Okrągły Stół to była jedyna rozsądna droga, aby próbować te problemy rozwiązać. Nie wspomnę nawet o polityce, wolności itd. Największym problemem w tym czasie była gospodarka charakteryzująca się szalejącą inflacją i pustymi półkami sklepów. Z tym ówczesna władza nie mogła sobie poradzić, szczególnie w obliczu konfliktów społecznych. W 1988 roku znowu zaczęły się strajki, które nie spowodowały już żadnej większej aktywności społecznej. Jej brak obserwujemy do dzisiaj.
- Mimo wszystko wyrwaliśmy się z obozu radzieckiego. Może można było zrobić to w inny sposób?
- Dzisiaj mamy Ukrainę, wtedy wydarzenia na placu Tiananmen. Dokładnie 4 czerwca, gdy w 1989 roku były wybory w Polsce, ginęli ludzie w Chinach. Dzisiaj w XXI wieku dalej widać, że problemy rozwiązuje się na drodze przemocy. Z perspektywy czasu uważam wybory 89 za największy sukces, bez precedensu w całej historii Polski. W tamtym czasie nie tylko było duże poparcie społeczeństwa, ale także opozycja poparła Okrągły Stół i wybory czerwcowe w ponad 90 proc. Prawie wszystkie środowiska opozycyjne wzięły udział w wyborach. Tylko niewielkie części głównie Solidarności Walczącej i radykalnych środowisk młodzieżowych protestowały przeciwko dogadywaniu się z komuną.
- Jak to się dzieje, że dzisiaj osoby, które pamiętam jak siedziały za Okrągłym Stołem, mówią teraz o zdradzie tam popełnionej, a ówcześni przeciwnicy chwalą go pod niebiosa?
- Po 25 latach postawy diametralnie się zmieniły. Ci którzy wtedy byli przeciwnikami jak np. prezydent Komorowski, dzisiaj zmienili zdanie. Podobnie jak wielu z tych, którzy wówczas uważali, że był to dobry krok. Zrozumieć to można porównując realia tamtych czasów do obecnych.
- Jak wyglądały te realia?
- Piątego kwietnia zakończyły się obrady Okrągłego Stołu, a już dziesiątego mieliśmy obrady Rady Regionu Solidarności. Rada działała już jawnie. Rok wcześniej podjęliśmy decyzję, że wychodzimy z podziemia i to co można zrobić, robimy jawnie. Faktem jest, że w tych latach działanie sytemu było zupełnie inne niż kilka lat wcześniej. Represje były znacznie mniejsze. Wcześniej były wysokie wyroki, jeszcze nawet w 85 i 86 roku. Później co najwyżej zatrzymywano na 48 godzin, czasem zdarzały się jakieś kolegia. Ostre represje dotyczyły głównie służby wojskowej. Na Radzie Regionu liczącej około 80 osób zapadały decyzje dotyczące kandydatów na posłów. Staszek Żytkowski, szef podziemia gorzowskiego, zaproponował mi kandydowanie. Uważałem, że jestem za młody i nie mam doświadczenia. Staszek użył wówczas argumentu, który pamiętam do dziś, że tak naprawdę nie wiadomo jak to będzie. - Może was wszystkich pozamykają - powiedział. Przypominałem sobie historię Mikołajczyka i wyborów z 1947 roku. Trudno było nie przyznać racji. Może będziemy musieli posiedzieć w więzieniu? W tamtych latach atmosfera była specyficzna. Nie byliśmy podejrzliwi, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że trzeba się dogadać, że jest to lepsze niż rozlew krwi. Chcieliśmy spróbować wywalczyć co się da i później stopniowo, ewolucyjnie doprowadzać do zmian. Nie mieliśmy żadnych gwarancji, że druga strona dotrzyma tych porozumień, że nikogo nie pozamykają, nie internują. Taka niepewność towarzyszyła nam jeszcze długo po wyborach.
- Prezydentem został twórca stanu wojennego…
- Większość była przeciwna, ludzie mieli poczucie lęku, nie o siebie a o kraj. Uważano również, że dla Polski bezpieczniej będzie, gdy Jaruzelski zostanie prezydentem, bo wtedy wojsko i służby bezpieczeństwa nie wystąpią przeciw nam. Takie stanowisko reprezentował np. Marek Jurek, który namawiał mnie, abym nie brał udziału w głosowaniu. Teraz ocenia to inaczej. Ja czułem jednak, że muszę zagłosować przeciwko Jaruzelskiemu. Cały czas były obawy, które nie zniknęły nawet po powstaniu rządu Mazowieckiego. Chwilę później we wrześniu, gdy tworzył się gabinet Mazowieckiego jeszcze resortami siłowymi rządził gen. Kiszczak, a ministerstwem Obrony Narodowej gen Siwicki. Resorty te pozostały w rękach PZPR. Szczerze mówiąc nie pamiętam, aby wtedy ktoś głośno przeciw temu protestował. Ciągle były obawy, że to wszystko jest bardzo kruche.
- Wybory pobudziły jednak społeczeństwo do aktywności, o czym świadczyły ich wyniki tych wyborów.
- Szokiem i nadzieją było druzgocące zwycięstwo Solidarności. Sądziłem jednak, że ludzie gremialnie pójdą do urn. Było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że poszło tylko nieco ponad 60 proc. Dzisiaj wydaje się, że to bardzo wysoka frekwencja, ale wtedy było to zaskakująco mało. Te 40 proc. ludzi, którzy nie poszli na wybory, wskazuje na to jaki był stan apatii w tych czasach.
- W tym czasie walił się cały obóz radziecki, może niektórzy myśleli, że wszystko rozwiąże się niemal automatycznie.
- Dzisiaj mamy znacznie większą wiedzę o tym co działo się wówczas w ZSRR i na świecie. Wtedy tej wiedzy nie mieliśmy. Po drugiej stronie również było zrozumienie konieczności zmian gospodarczych i politycznych również bez głębszej wiedzy o innych krajach obozu.
- Prezydent Lech Wałęsa twierdzi, że Solidarność zrobiła swoje i nazwa ta nie powinna firmować dzisiejszego związku. Może ma trochę racji?
- Tu zdania są podzielone. Związek zawodowy jest potrzebny. Z drugiej strony pewna karta została zamknięta. Karta szerokiego, społecznego ruchu. Zaczęło się od zmian robotniczych na wybrzeżu z ogromnym społecznym poparciem. W latach 81-89 z tego ogromnego związku zawodowego pozostała grupa głównie intelektualistów ze środowisk inteligenckich, która włączyła się w działalność podziemia. Oczywiście robotnicy też zostali, ale odgrywali już znacznie mniejszą rolę. Odegrali ogromną rolę w latach 80-81. Intelektualiści wtedy tylko pomagali. Sytuacja się odwróciła
- Padają zarzuty, że robotnicy zostali zdradzeni przy Okrągłym Stole.
- To środowisko nie zostało zdradzone. Pierwsza zmiana dokonała się w stanie wojennym, gdy do podziemia nie trafili ci wszyscy robotnicy, którzy walczyli wcześniej. Wtedy opozycję zdominowała elita inteligencka. W tym moim zdaniem tkwi problem. Stało się to słabą stroną późniejszych przemian. Chodzi mi o brak ich uspołecznienia, czyli włączania szerokich grup społeczeństwa w podejmowanie decyzji. Decyzje dotyczące reform, w tym Balcerowicza były podejmowane w wąskim gronie i później akceptowane przez sejm, następnie przerzucane na Solidarność, która miała reformy bronić. Generalnie nie było udziału społeczeństwa w tych przemianach. Może to być drugim powodem apatii społeczeństwa. Pierwszym bezsprzecznie był stan wojenny. Była to transformacja wprowadzona w sposób odgórny, ale w dobrym kierunku.
- Dla wielu Balcerowicz stał się największym wrogiem. Nie było innej opcji?
- Moim zdaniem nie było innego kierunku niż reformy Balcerowicza, ale transformacja ta nie była uspołeczniona. Schowaliśmy się w tych gabinetach i sejmach z bardzo dobrymi doradcami. Nie mam wątpliwości, że było to robione bardzo uczciwie i w dobrej wierze, lecz bez poparcia społecznego. Wyszło to przy następnych wyborach, które przegrała nowa władza, czyli dawna opozycja. Wygrało SLD.
- Inflacja szalała, Polacy walczyli o każdy grosz i nie widzieli szybkich efektów działań rządu. Może to była przyczyna porażki?
- Oczywiście. Przeciętni Polacy uznali, że nie widać poprawy, a może jest jeszcze gorzej. Tymczasem w tak, krótkim okresie więcej nie można było zrobić. Tempo było ogromne, ale społeczeństwo tego jeszcze nie odczuwało. Pierwsze posiedzenie sejmu odbyło się 4 lipca, już w sierpniu wybrano Jaruzelskiego, a przed Bożym narodzeniem mieliśmy przyjęty przez komisje sejmowe ogromny pakiet Balcerowicza.
W ciągu kilku miesięcy, od sierpnia do grudnia, przygotowano ogromną reformę gospodarczą. W normalnych warunkach latami przygotowuje się ustawę.
- Wtedy ławy sejmowe zajmowali doświadczeni politycy i działacze PZPR, a z waszej strony politycy amatorzy. Czuliście różnicę?
- Duża część wysokich działaczy partyjnych nie dostała się do sejmu. Przeszło za to wiele takich osób, które niekoniecznie popierały działania Komitetu Centralnego. Przykładem są nasi gorzowscy parlamentarzyści z tych czasów. Poseł Ryszard Dyrak nie był zawodowym działaczem i politykiem, ale dyrektorem dużego przedsiębiorstwa. Ludzie tego pokroju zupełnie inaczej patrzyli na gospodarkę i politykę. Nie zajmowali się ideologią, tym aby wygrywać wybory i przedstawiać ładne hasła. Ze strony PZPR znalazła się duża ilość podobnych ludzi, praktyków gospodarczych, dyrektorów zakładów pracy jak np. Marek Pol. Nikt jednak, z żadnej ze stron, nie miał doświadczenia jak zmienić taki system na gospodarkę rynkową. Balcerowicz miał potężną odwagę. Trzeba otwarcie powiedzieć, że te zmiany nie udałyby się bez udziału drugiej strony, szczególnie ZSL i Stronnictwa Demokratycznego. Był to w jakimś sensie eksperyment gospodarczy i nie uniknęliśmy kilku błędów. Jednym z nich była likwidacja PGR-ów. Podjęto ją decyzją sejmu, a można było zrobić inaczej. Były pewnie i inne błędy.
- Jak to się dzieje, że teraz wielu polityków zasypuje nas alternatywnymi pomysłami jakie rzekomo mieli w tamtych czasach?
- Absolutnie nikt nie miał pomysłu na inne rozwiązanie. Pomysły pojawiają się teraz po 25 latach. Mamy taką cechę, że znamy się na wszystkim. Szkoda tylko, że nie przekłada się to na aktywność i zaangażowanie w działania społeczne. W skali masowej jesteśmy bardzo apatyczni. Ci, którym się gorzej powiodło szukają uzasadnienia dlaczego nie obaliliśmy komuny. Mają przeróżne recepty jak należało to zrobić. Dochodzi do tego gra polityczna np. Jarosława Kaczyńskiego, który przecież był przy okrągłym stole. Dlatego mam dystans do partii politycznych.
- Nie sądzi pan, że warto częściej wspominać tamten okres chociażby po to, aby lepiej zrozumieć to co dzieje się teraz?
- Właśnie kończymy książkę, w której opublikujemy wspomnienia parlamentarzystów z tych lat i przed rocznicą 4 czerwca pewnie uda się ją wydać.
-Dziękuję za rozmowę.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter