2014-05-21, Nasze rozmowy
Z Romanem Dziduchem, radnym PO w sejmiku województwa lubuskiego, rozmawia Robert Borowy
- Jesteśmy 15 lat po reformie samorządowej. Czy powstanie województwa lubuskiego miało sens?
- Jeżeli spojrzymy na to z perspektywy wojenek gorzowsko-zielonogórskich, to nie dziwię się głosom mówiącym, iż byłoby lepiej, gdyby województwo lubuskie nie powstało. Osobiście nie zgadzam się jednak z takimi opiniami, choć nie neguję, że gdyby atmosfera pomiędzy wiodącymi miastami w naszym regionie byłaby lepsza, więcej byśmy jako województwo osiągnęli. Z drugiej strony wyobraźmy sobie, że Zielona Góra jako powiat znalazłaby się na peryferiach województwa dolnośląskiego, a Gorzów zachodniopomorskiego lub wielkopolskiego. Jestem przekonany, że oba miasta nie korzystałyby z tak dużych dotacji jak teraz. Pieniądze są tam, gdzie jest władza. A władza jest w stolicach województw. Gdyby nie było województwa lubuskiego dzisiaj nasz region byłby bardziej zacofany. A tak proszę spojrzeć na różnego rodzaju rankingi. Często zajmujemy w nich miejsca w środku, co świadczy, że jakoś sobie radzimy. Jeżeli czegoś mi brakuje, to zwykłej, zdrowej rywalizacji pomiędzy naszymi stolicami. Opartej na czystych zasadach gry.
- Z czego pana zdaniem wynika ta nie zawsze zdrowa rywalizacja pomiędzy Gorzowem i Zieloną Górą?
- Najpewniej taką iskrą, która rozpaliła ogień była ostra rywalizacja sportowa jeszcze w czasach województwa zielonogórskiego. Z czasem przeniosło się to na inne dziedziny życia polityczno-społecznego. Obecnie aż nadto widoczna jest rywalizacja polityczna w wewnątrz tych samych ugrupowań. Brakuje tu zwykłego pragmatyzmu. Celem dla obu stron jest dominacja, nie współpraca.
- A jak tą wojenkę dwóch stolic odbierają mieszkańcy mniejszych lubuskich miejscowości?
- Negatywnie. Zapomina się bowiem o tych ośrodkach. A przecież one również powinny być wzmacniane. Tylko w takim przypadku będziemy mogli mieć silny region. Nie do końca rozumiem, dlaczego gros środków wojewódzkich, w tym unijnych, jest kierowanych do Gorzowa i Zielonej Góry. Jak Zielona Góra wyrwie coś dla siebie, to Gorzów też musi mieć. I odwrotnie. Podział powinien być zróżnicowany. Dwie nasze stolice to tylko ¼ wszystkich mieszkańców województwa. Pozostałe ¾ mieszka poza Gorzowem i Zieloną Górą. Wyraźnie o tym się zapomina.
- W niedawnej rozmowie z naszym portalem poseł Bożenna Bukiewicz powiedziała, że to północna część województwa otrzymała większe środki unijne w latach 2007-2013 i nie rozumie, skąd biorą się pretensje z gorzowskiej strony, iż faworyzowana jest południowa część. Skoro tak jest, może warto upublicznić te dane?
- Jeżeli chodzi o statystyki to nie do końca jest istotne, co one zawierają, ważne kto je robi. Pani poseł ma rację, przy czym w takim momencie należy dodać, iż do tej statystyki wrzuciła ona również dotacje centralne. I w przypadku północnej części regionu wiadomo, że ogromne pieniądze trafiły na budowę drogi S-3. A przecież nie o to chodzi w tych wyliczeniach. Ważny jest podział lokalnych środków z budżetu marszałkowskiego. I tu raczej podział ten nie jest do końca zrównoważony.
- Jesienią czekają nas wybory samorządowe. To nie tylko nadzieja, że dotychczasowi wrogowie wreszcie się porozumieją, co jest istotne w perspektywie nowego rozdania środków unijnych na lata 2014-2020. Trzeba zrobić wszystko, żeby jak najwięcej z tego skorzystać, bo potem może już skończyć się unijna pomoc na tak wysokim poziomie. Co zrobić, żeby wszyscy zaczęli ze sobą współpracować, nie rywalizować?
- Nie wierzę, że z dnia na dzień politycy z Gorzowa i Zielonej Góry oddzielą grubą kreską to wszystko co było i zaczną rozmawiać o przyszłości w interesie społecznym. Liczę natomiast na zbudowanie nowego frontu z udziałem polityków z terenu i że wspólnie zaczniemy działać na rzecz rozwoju całego województwa, nie tylko wybranych aglomeracji. Nie będzie to proste, gdyż trudno jest radnym z terenu przebić się przez radnych ze stolic województwa, ale jakieś tam pomysły mamy i liczę, że dzięki dobrym wnioskom będziemy potrafili przekonać zarząd województwa, urząd marszałkowski do trochę innego myślenia niż ma to miejsce w tej chwili. Ważne tylko, żeby uczciwie informować urzędy w gminach i powiatach o przygotowywanych konkursach.
- Pojawiają się opinie, że koszula jest bliższa ciału i instytucje, organizacje, jednostki samorządowe starające się o środki unijne w południowej części województwa znajdują się w uprzywilejowanej pozycji.
- Rzeczywiście tak jest i nie chodzi tu wcale o szeroko rozumianą niesprawiedliwość przy samym wyborze zwycięzców konkursów. Kłopot tkwi w tym, że wszyscy ci, którzy są bliżej urzędu marszałkowskiego są lepiej poinformowani o możliwościach przyznawania środków. Choćby dlatego, że w samym urzędzie pracują głównie ludzie z południowych gmin. I wykorzystują tą wiedzę, co jest zrozumiałe. Ma to potem przełożenie na liczbę składanych wniosków, a w takiej sytuacji łatwiej o większe pieniądze.
- Ma pan okazję być w sejmiku drugą kadencję. Jak porównałby pan obecną pracę radnych do tej w poprzedniej kadencji?
- Myślę, że poprzedni sejmik był bardziej demokratyczny. Radni mieli większy wpływ na zarząd województwa. Bardziej nas słuchano. W tej kadencji, mam przynajmniej takie wrażenie, zarząd posiadł wszystkie rozumy i sam zaczął rządzić. Szkoda, że mniej słucha się radnych, bo czasami mamy coś ciekawego do powiedzenia. A to, że wiodącym koalicjantem jest moja partia, cóż… takie są fakty. Problem rozbija się o to, że pani marszałek wdraża w życie bardziej autorski program niż partyjny. Być może uznała, że powinna kontynuować kierunek działań poprzedniego zarządu, w którym była wicemarszałkiem.
- A czy właściwy jest podział terytorialny w samym zarządzie, w którym mamy czterech przedstawicieli z południa województwa, a tylko jednego z północy?
- Tak rozkładają się głosy. W sejmiku 17 radnych jest z południa, 13 z północy, a w koalicji ten podział jest jeszcze wyraźniejszy, gdyż na 16 koalicjantów tylko pięciu jest z północy.
- Zgoda, ale czy taka matematyka musi być tak precyzyjnie stosowqana w samorządzie? Tu aż prosi się, żeby zarząd był reprezentatywny nie z politycznego rozdania, lecz bardziej terytorialnego…
- Oczywiście, że taki podział byłby ciekawszy, ale kłopot wynika z bardzo słabej pozycji gorzowskich polityków w samej Platformie Obywatelskiej. I Zielona Góra to bezlitośnie wykorzystuje w swoim interesie.
- W jakie obszary, jako wojeództwo, powinniśmy inwestować unijne pieniądze?
- Unia Europejska chce łożyć fundusze na działalność tzw. ,,miękką’’ czyli rozwój osobowy. Zachęca do prowadzenia szkoleń, zapobiegania bezrobociu, rozwijania edukacji. Stawia na działania zmierzające do większej ochrony środowiska. Jest to oczywiście ważne, ale ja wolałbym, żebyśmy bardziej inwestowali w obszary ,,twarde’’, a przede wszystkim w rozwój infrastruktury transportowej, w turystykę czy rewitalizację dróg wodnych. Uważam, że te działania to jest prawdziwa inwestycja w rozwój gospodarczy regionu. Mówię to być może przez pryzmat działalności w Kostrzyńsko-Słubickiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Przy czym im lepsza jest infrastruktura, tym większa jest atrakcyjność danego obszaru. To z kolei ułatwia przyciąganie inwestorów. My powinniśmy bardziej otwierać się na Berlin, bo tam są naprawdę duże możliwości do robienia interesów. Dlatego cały czas zachęcam do zainwestowania choćby w budowę pełnotonażowego mostu w Kostrzynie, który pozwoliłby na skrócenie drogi do stolicy Niemiec, a także zmniejszyłby koszty transportu, co jest niezwykle istotne dla atrakcyjności naszych lokalnych firm w prowadzeniu interesów na terenie Niemiec. Jeżeli ktoś mówi, że Gorzów leży od Berlina 130 km to jest w błędzie, gdyż dla przedsiębiorców ta droga przez brak mostu wydłuża się o kilkadziesiąt kilometrów co ma spore znaczenie. Naprawdę dużo ciekawych inwestycji uciekło z naszego regionu przez brak tego mostu. Dlatego nie rozumiem gorzowskich polityków, że nie działają właśnie w takich sprawach. Nie czują oni, że czasami należy zainwestować w coś, co potem przyniesie mnóstwo korzyści. A rynek berliński potencjalnie jest czterokrotnie większy od całego lubuskiego. Podobnych przykładów mógłby podać więcej.
- Interesuje pana jeszcze lokalna polityka czy chciałby spróbować pan sił i powalczyć ponownie o mandat poselski?
- Kiedyś powiedziałem, że gdyby dano mi za darmo mandat poselski nie przyjąłbym go. A to, że w 2011 roku znalazłem się na liście kandydatów do sejmu miało na celu jedynie wsparcie listy i naszych kandydatów. Nie interesuje mnie polityka w wydaniu krajowym. Nawet ta w wydaniu regionalnym mnie jakoś nie zachęca. Moim celem jest budowa ośrodków wzrostu gospodarczego i żeby mieć wpływ na decyzje inwestycyjne, które są w gestii władz województwa, muszę mieć możliwość przedstawiania racji i zarazem przekonywać do korzystnych dla nas wszystkich działań. Mandat radnego sejmiku na pewno mi to ułatwia.
- Dziękuję za rozmowę.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter