2014-12-23, Nasze rozmowy
Z Iwoną Markowicz-Winiecką, gorzowską malarką, rozmawia Renata Ochwat
- Czym dla pani są święta Bożego Narodzenia?
- Czasem świętowania, ale też czasem szykowania tych świąt. Właśnie ten czas szykowania się do świąt jest bardzo ważny.
- Co to znaczy – szykowanie się do świąt?
- Przede wszystkim przygotowanie domu, ozdobienie go. Jak już mam ozdoby, to już zaczyna się czas świętowania. Potem przychodzi czas szykowania potraw świątecznych, walka o prezenty, bo nigdy nie wiadomo, czy się trafi w dziesiątkę, układanie wszystkiego, tak, aby wszyscy byli szczęśliwi. Bo to o to głównie chodzi, aby ludzie byli szczęśliwi. Święta jednak to nie tylko to, co teraz się dzieje. Ale też i to, co było kiedyś. Pewnej tradycji. Bo te wydarzenia się nakładają. Nie można powiedzieć, że każde święta są takie same, jak w ubiegłym roku, lub przed wielu laty, w moim dzieciństwie.
-No właśnie, a jakie były pani święta w dzieciństwie?
- Święta w dzieciństwie pachniały orzechami, tortem orzechowym i kojarzyły się z niesamowitymi zabaweczkami na choince u babci. Bo wówczas spędzałam święta z rodzicami w domu babci i dziadka Markowiczów w Pile. Z rzadka zdarzało się, że jechaliśmy na święta do rodziców mojej mamy w Szczecinie, ale głównie jednak były to wyjazdy do Piły. Taki wybór był podyktowany faktem, że w Pile rodzina była znacznie mniej liczna, niż w Szczecinie, no i gdyby nas tam nie było, to dziadkom byłoby zwyczajnie smutno. Ale to nie był tylko wyjazd. W Gorzowie moja mama szykowała święta w całości, mam na myśli świąteczne potrawy. Po czym cześć tych przygotowanych rzeczy pakowała i jechaliśmy do Piły. Po świętach wracaliśmy do Gorzowa i zaczynało się świętowanie na nowo. Uwielbiałam ten czas między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Bo to było takie właśnie świętowanie, degustowanie. Zresztą był to czas, kiedy śnieg był gwarantowany. Pamiętam, jak się wracało ze spaceru, z sanek, takim zmarzniętym, a w domu jeszcze było właśnie świąteczne jedzenie, świąteczne przysmaki. Tak naprawdę wyjeżdżaliśmy do dziadków aż do 1981 roku. W stanie wojennym zostaliśmy na święta w domu, bo nie można się było przemieszczać, a potem to już było różnie, a to dziadek do nas przyjeżdżał, a to my do niego jechaliśmy. Ale zawsze było to rodzinne świętowanie.
- Potem założyła pani własną rodzinę. I wzorzec został przeniesiony na nią?
- Na początku było tak, że jak urodziły się dzieci, to z tym wózkiem szło się najpierw do jednych rodziców, potem do drugich – mówię o wigilii. Była taka biegana. Aż przyszedł taki moment, że zaprosiłam jednych i drugich rodziców do siebie, i od tej chwili już wigilie odbywały się w moim domu. Obie mamy miały swoje potrawy wigilijne, w których były doskonałe. Moja teściowa pochodziła z poznańskiego, więc przynosiła poznańskie przysmaki. Moi rodzice pochodzili ze Wschodu, więc moja mama przynosiła jedzenie wigilijne stamtąd. To było takie godzenie różnych tradycji. Ale jak już mówiłam, świętowanie to nie tylko wigilia. Bo potem był i jest cały czas pierwszy dzień świąt, drugi dzień świąt. No i cecha charakterystyczna świąt w naszym domu – ja do dziś mam taki rozsuwany stół, który się rozkłada przed wigilią, potem przez całe święta jest otwarty, składa się go dopiero po świętach. Zmienia się tylko nakrycia i potrawy. Ten stół jest na tyle duży, że mieszczą się przy nim wszyscy. I to też jest bardzo ważna sprawa.
- Czas jednak biegnie, odeszli rodzice, dzieci dorosły, ma pani wnuka Antoniego. Jak teraz będą wyglądać te święta?
- W tym roku będzie szturm na mój dom (śmiech). W tym roku przyjeżdżają moje dzieci, czyli syn, córka z mężem i moim wnukiem, moja siostrzenica, no i szykuje się, że jeszcze ktoś ma do tego towarzystwa dobić. Będzie co robić.
- Powtórzy się więc wzorzec z dzieciństwa?
- Niekoniecznie. Bo teraz to ja będę tą babcią Olą, która musi wszystko ogarnąć. Ale chcę zaznaczyć, że nie jest tak, iż ja przywiązuję moje dzieci do domu. Nie, była taka sytuacja, że kilka lat temu Boże Narodzenie spędziliśmy u teściów mojej córki w Zakopanem i też było magicznie.
-Wracamy jednak do Gorzowa. Jak się pani przygotowuje do świąt we własnym domu?
- Spokojniej niż kiedyś. Odpuszczam sobie wiele kwestii, bo nie wszystko muszę zrobić. Jest pewien rytuał. Pewne potrawy trzeba zrobić wcześniej, inne można później, a jeszcze inne na ostatnią chwilę. No i ja stwierdziłam, że jak czegoś jednak nie zrobię, to się świat nie zawali. A tu proszę, okazało się, że jednak dałam ze wszystkim radę, terminarz świąteczny został dotrzymany. Inna rzecz, że część rzeczy przygotowała moja córka, która przyjedzie ze Szczecina, gdzie mieszka. Zawsze jest tak, że ktoś coś tam ze sobą na święta przynosi, nikt raczej nie przychodzi z pustą ręką. Na stole są ryby, różne, bo śledzie, ryba po grecku, karp w galarecie. Poza tym pierogi, raz jako uszka, dwa takie pieczone, którymi się wszyscy zajadają. No i ciasta. Moja mama piekła trzy torty, cytrynowy, orzechowy i czekoladowy. Ja kupuję gotowe biszkopty i na ich bazie robię torty na święta.
- Kolędy będą?
- Naturalnie, przecież to taka piękna tradycja. U nas w domu zawsze się kolędowało. Mojej dzieci grają na różnych instrumentach, więc to kolędowanie ma troszkę inny wymiar. No i tradycją jest dyskutowanie o słowach z kolęd. Mniej więcej wygląda to tak, że śpiewamy, potem ktoś zaczyna się zastanawiać, ktoś się włącza w dyskusję. No i jest zabawnie.
- A prezenty?
- Będą. Zawsze staram się trafić tak z prezentami, żeby każdy był zadowolony. No i zasada jest, że ma być coś dla konkretnego człowieka, czasem coś kosztowniejszego, czasem nie. Ale chodzi o to, aby wszyscy byli zadowoleni. I to jest teraz trudne, bo jak dzieci były blisko mnie, to z reguły wiedziałam, czego im trzeba. A teraz to loteria. Od zawsze w moim domy były zwierzęta. U rodziców psy, sama mam kota, więc tradycją jest też prezent dla czworonoga. Zwykle zapakowany bywa w najbardziej kolorowy i najbardziej szeleszczący papier.
- Jak wygląda świętowanie już w Boże Narodzenie i drugi dzień świąt?
- Jest luźno, swobodnie, każdy robi, co chce. Ważne jest świąteczne śniadanie, które się ciągnie do obiadu, którego zresztą w takim tradycyjnym sensie nie ma, ale staram się podać coś ciepłego, dla przykładu pieczoną kaczkę. Świętujemy. W Wigilię się u mnie w domu alkoholu nie pija, ale w święta już tak, więc i alkohol się na stole pojawia. Jest rodzinna atmosfera. No i jemy cały czas to specjalne świąteczne jedzenie, które w większości sama przygotowują, jak już zresztą mówiłam.
- Ale ja wiem, że Boże Narodzenie ma dla pani i pani rodziny wymiar nie tylko tradycji, jedzenia, spotkania.
- Przecież to są święta, kiedy Bóg się rodzi. Kiedyś ta kwestia nie była taka ważna, ale przyszedł czas zmian w moim życiu i ta kwestia, wymiar duchowy, nabrała znaczenia. Bo dla mnie Bóg się rodzi w naszych sercach. No i przez ten pryzmat trzeba patrzeć na innych ludzi, z myślą, że tym kimś innym jest Bóg. Dla przykładu, kiedyś ktoś mi zadał pytanie, czy rzeczywiście posadziłabym przy stole człowieka, który przyszedłby z ulicy. Na zdrowy rozum, gdyby rzeczywiście przyszedł taki uliczny człowiek, to pewnie byłaby konsternacja. Bo mamy pełne usta frazesów, o tym człowieku, który nas nawiedza na święta. A w rzeczywistości bywa różnie. Bo jakby rzeczywiście ktoś do nas zapukał, to pierwsza myśl byłaby taka – A skąd go tu przyniosło. I dla mnie ważne jest, czy my przy tym stole siedzimy dla tradycji, czy dlatego, że się kochamy i chcemy być ze sobą razem. I to jest chyba najważniejsze w tych świętach. Bliskość z drugim człowiekiem. I to, czy jest suto, fajnie i miło, jest w gruncie rzeczy kwestią wtórną. Ważne w świętach jest to, czy jest się blisko z innymi ludźmi. A cały rytuał przygotowań jest w istocie po to, aby tego gościa przyjąć jak najlepiej, aby ten ktoś się jak najlepiej czuł. Bo sens tych świąt, to bycie razem z innymi. No i na koniec chciałabym wszystkim życzyć miłości, bo jak się coś w życiu robi z miłością, to wtedy to ma sens.
- Dziękuję.
Renata Ochwat
Iwona Markowicz-Winiecka
Urodzona w 1956 roku w Szczecinie. Absolwentka ówczesnej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu. Pracowała w różnych gorzowskich szkołach, obecnie prowadzi własną pracownię. Zajmuje się malarstwem i grafiką użytkową, interesują ją tematy związane z sacrum, ale też uprawia portret.
Ma dwoje dorosłych dzieci Agnieszkę i Pawła oraz niemal rocznego wnuka Antoniego.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter