2020-06-24, Nasze rozmowy
Z Krzysztofem Kielcem, prezesem Kostrzyńsko-Słubickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, rozmawia Robert Borowy
- Od połowy marca borykamy się z epidemią koronawirusa nie tylko w zakresie zdrowotnym, ale i gospodarczym. Jak poważne straty poniosły firmy działające w podstrefach KSSSE?
- To jest uzależnione od branży, lecz nie mamy już wątpliwości, że zdecydowana większość podmiotów gospodarczych działających na naszym terenie została w mniejszym lub większym zakresie dotknięta kryzysem. Nie ucierpiały lub tylko w niewielkim stopniu firmy głównie z obszaru spożywczego i medycznego. Natomiast po drugiej stronie znalazły się przedsiębiorstwa z branży motoryzacyjnej oraz maszynowej. W tym przypadku mówimy o spadkach wolumenów produkcji sięgających kilkudziesięciu procent. Chyba jeszcze nigdy nie znaleźliśmy się w tak trudnej sytuacji, dlatego dobrze się stało, że nasz rząd bardzo szybko zareagował i uruchomił ogromne środki pomocowe w ramach Tarczy Antykryzysowej.
- Coraz głośniej mówi się, że trzeba zdywersyfikować łańcuch dostaw produktów i półproduktów, żeby nie uzależniać się całkowicie od tych, którzy dyktują warunki na światowych rynkach. Podziela pan tę opinię?
- Od razu przypomniał mi się znany amerykański ekonomista Milton Friedman, który dał przykład produkcji tak drobnej rzeczy jak ołówek. Uszczegółowił on wszystkie elementy produkcyjne potrzebne do wytworzenia tej rzeczy i okazało się, że w pojedynkę nikt nie jest dzisiaj w stanie tego zrobić. Ba! W produkcję zostało zaangażowanych wiele krajów na różnych kontynentach, poczynając od drewna ściętego w USA, poprzez grafit sprowadzony z kopalni w Ameryce Południowej, a kończąc na gumce z Malezji, nie mówiąc o farbach potrzebnych do pomalowania ołówkowego drewna. Bardzo ciężko jest szybko zastąpić dotychczasowych kooperantów zachowując jakość i cenę produktu.
- Zwłaszcza, że w przypadku bardziej zaawansowanych produkcji ta złożoność i uczestnictwo ludzi i firm z różnych regionów świata jest dużo większa.
- Oczywiście, ale nie ulega wątpliwości, że obecny kryzys unaocznił nam wszystkim pewne niedociągnięcia w tej kwestii, ponieważ dotychczas nie uwzględnialiśmy pełnego ryzyka towarzyszącego nam w życiu. Przyjęliśmy, że stale już będziemy wspólnie działać w globalnej wiosce, w ramach przyjętych umów, aż tu nagle w przypadku siły wyższej, i to dotyczącej bezpośrednio naszego osobistego bezpieczeństwa, górę musiały wziąć decyzje administracyjne i polityczne, przez co mocno ucierpiała gospodarka. Nagle okazało się, że nie potrafimy w krótkim czasie wyprodukować dobra pilnie potrzebnego w danej chwili.
- Ma pan na myśli choćby respiratory, maseczki i inne środki ochrony osobistej?
- To jest akurat dobry przykład. Nagle cała Europa zaczęła szukać tych towarów, sprowadzać je pilnie skąd tylko była możliwość, nie sprawdzając ich jakości, ponieważ wszyscy działali pod silną presją. Aż dziw bierze, że nie jesteśmy pod tym kątem samowystarczalni na Starym Kontynencie. To tylko jeden z wielu przykładów. Kiedy usłyszałem, że trzy szczecińskie firmy mają dostawców komponentów z chińskiego Wuhan od razu pomyślałem sobie, jak trudny czeka ich czas, kiedy ze względu na przerwane dostawy wpadną w zatory produkcyjne. To był jednak dopiero początek, bo wraz z rozwojem pandemii informacje o przerwanych dostawach zaczęły lawinowo napływać z dziesiątek firm działających w naszych podstrefach. Jeszcze innym ważnym przykładem jest to, że wstrzymując produkcję czy zlecając ją innym tracimy ochronę miejsc pracy. To jest zjawisko bardzo niebezpieczne, bo niesie za sobą duże koszty społeczne i finansowe.
- Czyli mamy do czynienia z dużymi słabościami w gospodarce europejskiej?
- Zgadza się, jeżeli zaczynamy uzależniać się od dostaw międzykontynentalnych, to musimy być również przygotowani na tąpnięcia. O ile są one łagodne, to można jakoś przetrwać. Gorzej, gdy spotykamy się z takim kryzysem jak teraz. Rozumiem, że skoro są przedsiębiorstwa, którym opłaca się produkować tylko w Azji, to czynią to, lecz muszą zarazem wiedzieć, że kiedy w miejscu ich produkcji coś się wydarzy, to zostaną natychmiast odcięte od dostaw towarów, komponentów. Zrozumiałe jest, że górę biorą aspekty ekonomiczne, ale teraz przechodzimy pewną weryfikację tych założeń. Ze Stanów Zjednoczonych czy Australii docierają już głosy, że pewne myślenie w tym zakresie trzeba zweryfikować. My też musimy to uczynić. Sporo wysokiej jakości produkcji pozostało na szczęście w Europie, choć wytwarzanie wielu elementów zostało także powierzonych partnerom handlowym na innych kontynentach.
- Czyli lepiej produkować nawet drożej, ale u siebie, bo jest to bezpieczniejsze działanie?
- Wcale nie musi być drożej. Wystąpiły już pewne weryfikacje i okazuje się, że niektóre azjatyckie kraje nie są wcale tańsze w produkcji tego, co można wyprodukować w USA czy Europie. Dokładając do tego element ryzyka, wydaje mi się, że skłonność do zlecania produkcji w Azji będzie coraz niższa. W czasie pierwszego etapu kryzysu ci co mogli zaczęli naprędce odtwarzać możliwości produkcyjne u siebie i to się zaczęło sprawdzać. Rozmawiałem z wieloma naszymi przedsiębiorcami, którzy powiedzieli, że muszą jak najszybciej przemodelować współpracę z dotychczasowymi kontrahentami. Często jest tak, że przerwanie cyklu produkcyjnego jest droższe niż oszczędności płynące z nieco tańszych zakupów gdzieś daleko w świecie. Zwłaszcza, że wiele firm działa na niewielkich marżach. Dla nich, podobnie jak dla małych przedsiębiorstw, każde wahnięcie, spóźnienie, może przynieść im tak duże straty, że nie zdołają już powrócić do równowagi.
- Zmiany mogą stanowić szansę dla Gorzowa, regionu, Polski i w ogóle Europy?
- Oczywiście, już w niedalekiej przyszłości powinniśmy poszerzyć lokowanie lub relokowanie nowych inwestycji na jednolitym obszarze politycznym. Mam tutaj na myśli głównie kraje tworzące wspólnoty, czyli w pierwszej kolejności Unię Europejską. Czas na nowo odkryć i zrewidować możliwości produkcyjne na swoim terenie. Głównie w kontekście własnego bezpieczeństwa, ale także silniejszego rozwoju gospodarczego. Pamiętajmy, że kryzys nie zniknie z dnia na dzień, a ponadto musimy być przygotowani na inne zaskakujące sytuacje, mające potem wpływ na gospodarkę.
- Wiele osób się obawia, że szczyt kryzysu jeszcze nie nadszedł, że wzrost bezrobocia dopiero przed nami. Czy pan również ma takie obawy?
- Wszelkie wskaźniki pokazują, że na koniec roku w odniesieniu do krajów Unii Europejskiej spadek PKB w Polsce powinien być niski. W stosunku do podobnych gospodarek, czyli do krajów o podobnych możliwościach gospodarczych jak nasz kraj ten spadek ma być nawet dwukrotnie mniejszy. Natomiast w 2021 roku ma nastąpić dynamiczne odbicie, co daje szansę, że poradzimy sobie z kryzysem jako krajowa gospodarka. Natomiast inaczej może to wyglądać w poszczególnych regionach. Jedne poradzą sobie lepiej, drugie mogą mieć zawahania. W mojej ocenie musimy wszyscy przygotować się na transfery na rynku pracy w związku z adaptacją do nowych warunków. One będą zapewne wiązać się z chwilowymi wzrostami bezrobocia, stąd rząd i prezydent wyszli z projektami pomocy finansowymi dla tych, co stracą pracę.
- W jednym z wywiadów powiedział pan, że w ramach działalności KSSSE czyni wszystko, żeby pracownicy firm działających w podstrefach jak najmniej odczuli obecne turbulencje panujące na rynku pracy. Jak rozumieć pojęcie ,,czynimy wszystko’’?
- Jako spółka jesteśmy w grupie Polskiego Funduszu Rozwoju razem z Bankiem Gospodarstwa Krajowego, Agencją Rozwoju Przemysłu i innymi instytucjami. Wspólnie zachęcamy firmy do korzystania z programów osłonowych, które zostały przygotowane przez powołane do tego instytucje państwowe. Głównie chodzi o poszczególne edycje Tarczy Antykryzysowej. Wydawałoby się, że poszczególne elementy pomocowe są powszechnie znane, ale szczególnie w pierwszych tygodniach nie wszystkie podmioty umiały korzystać z tej osłony. Mieliśmy takie firmy, które prowadziły działalność w mocno ograniczonym zakresie i nie były w stanie pokryć kosztów stałych. Myślały o zatrzymaniu produkcji, zwolnieniach, bo nie do końca wiedziały, że mogą skorzystać z częściowego dofinansowania czy innych form pomocy. Przez to tak mocno zaangażowaliśmy się z dotarciem z najważniejszymi informacjami do zainteresowanych. Początkowo do mikro, małych i średnich przedsiębiorstw, potem dużych firm, z chwilą kiedy one mogły zacząć aplikować o środki.
- Coraz głośniej mówi się o zmianach na rynku i idącej za tym potrzebie adaptacji pracowników do nowych warunków. Na czym to działanie miałoby polegać?
- Musimy przygotować się, że nawet po całkowitym ustąpieniu pandemii nasze życie pod wieloma względami zmieni się w stosunku do tego, co było przed pojawieniem się koronawirusa. Będzie to skutkować na wielu płaszczyznach, w tym podczas wyborów konsumenckich. To z kolei przełoży się na możliwości produkcyjne i usługowe. Zapewne zaczniemy zwracać uwagę na produkty, które do tej pory nie były nam potrzebne. Wiele dotychczasowych form produkcyjnych ulegnie przez to zmianie, co już obserwujemy w naszych podstrefach. Bardziej dynamicznie będą działać branże w e-commerce. To wszystko oznacza, że zmianie zaczną ulegać stanowiska pracy. Mniej przykładowo będzie tradycyjnych sklepów, a więcej on-line. Za tym pójdzie zwiększenie miejsc pracy w dostawach. Kolejny przykład to stany magazynowe. Do niedawna każdy je ograniczać do minimum, żeby obniżać koszty magazynowania, teraz w celach bezpieczeństwa łańcuchy dostaw mogą się wydłużyć i niewykluczone, że firmy będą chciały mieć w zapasie komponenty. To z kolei spowoduje potrzebę zwiększenia obsady pracowniczej niekoniecznie poprzez zatrudnienie, ale zmianę organizacji pracy. Takich przykładów można tutaj mnożyć. Wszystko zmierza w kierunku umiejętnej adaptacji samych pracowników do realizacji nowych zadań. Będą musieli oni być bardziej uniwersalni i dawać sobie radę w każdych warunkach, często dzięki pomocy nowoczesnej technologii.
- Dziękuję za rozmowę.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter