2020-08-26, Nasze rozmowy
Z Olgą Smolec-Kmoch, rosjoznawczynią, bibliotekarką z Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie, rozmawia Renata Ochwat
- Pani Olgo, robicie w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Zbigniewa Herberta program, który polega na łączeniu narodów, nacji. Na czym on polega?
- Na co dzień pracuję w Ośrodku Integracji i Aktywności, i właśnie integrację na co dzień chcemy wcielać w życie. W ostatnich latach w Gorzowie pojawiło się wielu obcokrajowców pochodzących głównie ze Wschodu, dlatego postanowiliśmy tutaj zorganizować przeróżne spotkania, które miałyby na celu tę właśnie integrację. Głównie to integracja polsko-ukrainska, bo Ukraińców jest najwięcej. I działania były różne - zabawy dla dzieci, poważne spotkania dyskusyjne dla dorosłych. Chodziło i chodzi o to, abyśmy się wzajemnie mogli lepiej poznać. Ale i też otworzyć na siebie.
- Jak wam się udało skutecznie, podkreślam, skutecznie zaprosić diasporę ukraińską, która się generalnie trzyma z daleka?
- Tak po prawdzie, to nie wiem (śmiech). Zaczęło się od tego, że udało mi się poznać kilka osób, które tu przyjechały do pracy, które chciały tu stworzyć swój nowy dom, żyć tutaj. I chyba z takiej ludzkiej życzliwości zrodziły się te nasze przyjaźnie, które zaowocowały współpracą. Prawdą jest, że duża grupa Ukraińców brała dość aktywny udział w tych naszych zajęciach. Przypomnę, pierwsze spotkanie odbyło się już dwa lata temu i był to pierwszy polsko-ukraiński spacer po bibliotece. Efekt - sukces. Wiele osób odważylo się przyjśc do biblioteki po raz pierwszy. Poznali nas - bibliotekarzy, nasz budynek, zaowocowało to w taki sposób, że mieli odwagę przyjść następny raz, przyprowadzić swoje dzieci, przyprowadzić kolejnych znajomych. Dobrze się tu u nas czuli.
- W jaki sposób pani udało się wejść w to środowisko?
- Podstawową sprawą okazała się znajomość języka rosyjskiego i kultury Wschodu. Z wykształcenia jestem rosjoznawcą po Uniwersytecie Jagiellońskim, który aktywnie uczestniczy nadal w życiu Wschodu. Oprócz wykształcenia jest to także moja pasja. I właśnie to wszystko ułatwiło kontakty. Wiem i rozumiem nieco bardziej tę kulturę, mentalność, a poza tym to są cudowni ludzie. To są fantastyczne ukraińskie kobiety, bardzo otwarte, chętne do poznawania nas i naszej kultury. Efekt jest taki, że współpracujemy.
- Co to znaczy być rosjozanwcą?
- Według różnych to jest bycie niezbyt poważnym człowiekiem (śmiech). Moja mama, kiedy decydowałam się na te studia - właśnie na rosjoznawstwo na UJ, powiedziała - dziecko i ty pięć lat chcesz się uczyć o jednym kraju? Na co ja - tak. Nie byłam do końca przekonana i świadoma tego, co mnie czeka. Inna rzecz, że to, co przyszło, przerosło moje oczekiwania. Generalnie cieszyłam się, że właśnie tak zdecydowałam po maturze i poszłam w tym kierunku.
- Zna pani rosyjski, bariera podstawowa przełamana. A jak panią postrzegają sami Ukraińcy, którzy tu mieszkają, którzy przyjechali tu do pracy?
- Zawsze pojawia się pytanie, czy Ukraińcy nie burzą się, że ja rozmawiam po rosyjsku. Mnie to pytanie zawsze dziwi, bo nigdy mnie nic złego z ich strony nie spotkało. Pytałam kilku osób, zwłaszcza tych Ukraińców, którzy po rosyjsku nie mówią lub mówić nie chcą, co oni na ten temat. I zawsze słyszę, że to, iż ja mówię po rosyjsku, jest jednak gestem w ich stronę. Bo jednak nauczyłam się języka, dzięki któremu mogę się z nimi porozumiewać. Oni jednak postrzegają to jako walor, to że chciałam się nauczyć tego języka, że mówię w nim, a że nie miałam wyboru, bo ukraiński na moich studiach pojawił się znacznie poźniej, więc zaczęłam od rosyjskiego. Teraz, powoli uczę się ukraińskiego. Mam zwyczajnie taką potrzebę. Ale nigdy to nie był problem, że jestem rosjoznawcą, że mówię po rosyjsku, i to wcale nie znaczy, że nie jestem otwarta na Ukrainę. Wschód to Wschód. To są wspaniali, otwarci ludzie, gościnni bardzo. Narodowość bywa wśród nich sprawą drugorzędną.
- Jakie problemy napotykają Ukraińcy w Gorzowie?
- Niestety - nietolerancję, której w mieście jest sporo. Trzeba to powiedzieć głośno. Są osoby, które spotykają się na co dzień z agresywnymi zachowaniami. Może nie są to czyny, ale słowa. Także w Internecie daje się wyczytać złe podejście wielu ludzi do diaspory. A wynika to z nieznajomości się nawzajem.
- Mamy teraz sytuację ekstremalną. Koronavirus. Część z Ukraińców wyjechała do siebie. Sądzi pani, że wrócą?
- Trudne pytanie. Wydaje mi się, że osoby, które tu przyjechały z dziećmi, zaaklimatyzowały się dzięki dzieciom właśnie. Dzieciaki bardzo szybko łapią język, kontakt z rówieśnikami, są katalizatorem złych emocji, potrafią rozładować napięcie, które między ludźmi bywa, dla przykładu na tle narodowościowym. Myślę, że ci, którzy są tutaj z dziećmi, to tutaj zostaną. I nawet jeśli przez moment zmuszeni byli wyjechać, to wrócą. Zresztą liczba Ukraińców, która tu mieszkała, jest najlepszy dowodem na to, że chyba nie jest tu jakoś okropnie czy źle.
- A poza pracą zawodową, poza tymi programami w bibliotece, ma pani kontakty z diapsporą?
- Oczywiście. Tak. Razem z jedną z aktywistek ukraińskich - Darią Łukianową tworzymy wspólny projekt - Kobieta na emigracji. Mamy fanpage na Facebooku, i tam mamy rozmowy, które przeprowadzane są po polsku, ukraińsku i rosyjsku z kobietami, które przyjechały tutaj do Gorzowa, do województwa i osiągnęły sukces. Niektóre z tych rozmów są bardzo pouczające i dla Polaków i dla Ukraińców. Pokazują ich siłę, wiarę w to, że nie ma niemożliwego. Jak człowiek ma samozaparcie i ambicje, to może wszędzie osiągnąć wszystko mimo strasznych przeciwności, które go tam gdzieś czekają.
- To teraz odrobinę o czymś innym. Jaka jest pani ulubiona potrawa ukraińska albo rosyjska?
- Ojej (śmiech). Generalnie lubię to jedzenie. Ono jest pyszne, począwszy - trochę się wstyd przyznać, ale co tam - od takiego bimberku, który należy zagryzać sałem i czarnym chlebem. A do tego kiszone pomidorki. Teraz to się rozmarzyłam ...
- Pytanie było nie bez kozery, bo wiem, że pani lubi się bawić w kuchnię. Serwuje pani swojej rodzinie wschodnie jedzenie?
- Zdarzyło się. Pielmieni potrafię zrobić, ponoć nawet niezłe. Staram się kombinować, ale teraz to chyba będę musiała jakoś więcej (śmiech).
- Lubi pani jeździć na Wschód?
- Bardzo. Nasiąkam atmosferą, życzliwościa ludzi, niesamowitą gościnnością. To jest coś niebywałego, jak się tam pojedzie i czuje się jak u siebie w domu. Ostatnio, w styczniu, byłam w Czarnobylu i tam właśnie zaznałam takiej gościnności od ludzi, którzy tam pozostali i tam mieszkają, że to trudno sobie wyobrazić. Tęsknię zwyczajnie za wyjazdami w tamte strony i czekam, kiedy to będzie możliwe. Tam naprawdę można naładować akumulatory. I to na długi czas.
- I na podsumowanie. Czy jak już się sytuacja z Covid uspokoi, znów wrócicie w książnicy do tych polsko-ukraińskich spotkań?
- Naturalnie. Jeśli tylko będzie zielone światło dla takich działań, to na pewno tak. Tym bardziej, że jest takie zapotrzebowanie. I to zarówno ze strony polskiej, jak i ukraińskiej. I dla przykładu - nasze kowersacje, które przeprowadzamy od ponad roku, sprawdziły się bardzo. Przychodzili na nie Ukraińcy, ale też i Polacy, którzy chcieli pomóc w nauce Ukraińcom, ale sami też czerpali, ucząc się rosyjskiego czy ukraińskiego właśnie. Zawiązały sie tu niesamowite przyjaźnie. Teraz, po czasie, dowiadujemy się, że ktoś z kimś współpracuje. Okazuje się, że biblioteka to nie tylko miejsce nauki, ale też i takie, gdzie zawiera się znakomite przyjaźnie. Czekamy tylko na zielone światło.
- Życzę tego. Dziękuję bardzo za rozmowę.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter