2024-11-19, Nasze rozmowy
Z Marią Czekaj-Florczak, doktorem astrofizyki, specjalistą medycyny chińskiej, rozmawia Maja Szanter
- Najpierw była astronomia czy medycyna chińska?
- Astronomia.
- Taki kierunek daje człowiekowi otwartość, szersze spojrzenie na życie i sprawy. Pozytywny efekt uboczny?
- Fajne spostrzeżenia. Na pewno daje dystans. Jak się studiuje skale kosmiczne, jednostki odległości czy czasu, wpływa to na konstrukcję psychiczną człowieka, wprowadza zmianę w świadomości, zwłaszcza jeżeli studiuje się latami. U mnie po studiach magisterskich były jeszcze studia doktoranckie, w sumie w dziedzinie astronomii i astrofizyki pracowałam blisko dziesięć lat. Umysł wchodzi wówczas w stan medytacji czy metafizyki, bo nie jest możliwe, studiując taki kierunek, wyłączenie czynnika duchowego. Jest jakieś tchnienie duchowe w kosmosie.
- Jak u Sagana, miliardy, miliardy – lat, galaktyk, planet. A przy tym nasze życie...
- Życie ludzkie jest w tym zestawieniu ułamkiem... Pod koniec doktoratu zobaczyłam zdjęcie zrobione przez sondę Cassini-Huygens, gdzie na jednym pikselu jest nasza Ziemia, taka malutka niebieska kropeczka. Na niej się znajdujemy i w tym kontekście jakiekolwiek nasze podziały, różnicowanie się, granice, limity, nie mają sensu. W skali kosmosu jesteśmy dryfującym w przestrzeni pyłkiem i to daje niesamowity luz, uwolnienie, dystans do naszych problemów, ale też pokazuje, że zaistnienie na tej planecie życia jest cudem.
- A jak w tym kontekście odbierasz podział na klasyczną medycynę akademicką i chińską?
- Ja takiego podziału nie widzę. Widzę wspaniałe dopełnienie. Nie spotykam się z niedowierzaniem w medycynę chińską. Wynika to z tego, że osoby, które do mnie się zgłaszają, już się z tym spotkały, szukały, uznają medycynę Wschodu. Podważanie skuteczności leczenia metodami medycyny chińskiej wynika z niedoinformowania i ignorancji. A według weddyjskich przekazów ignorancja to brak wiedzy.
- Ignorant dlatego wyśmiewa lub krytykuje. Bo nie rozumie.
- Ale jeśli mamy osobę z zacięciem i mentalnością naukowca, czyli szukającą, to odpowiedzi na temat medycyny chińskiej znajdzie, one są dostępne. Światowa Organizacja Zdrowia już dawno uznała akupunkturę jako metodę leczniczą. Początki analizowania tematu przez WHO i badań klinicznych sięgają lat siedzemdziesiątych ubiegłego wieku. Powstała lista chorób, na które WHO zaleca akupunkturę, ponieważ jej skuteczność jest potwierdzona badaniami klinicznymi oraz lista takich dolegliwości, gdzie leczenie medycyną zachodnią jest tak trudne, że również zaleca się akupunkturę. Jest to bardzo obiecujące. Każdego dnia przeprowadzane są takie badania na całym świecie. My, którzy pracujemy z akupunkturą na co dzień w gabinetach, obserwujemy jej skuteczność.
- Jak wygląda medycyna i leczenie w Chinach?
- Obie medycyny obowiązują na równi. Mówię to na podstawie doświadczenia, w Pekinie miałam praktyki w szpitalu, gdzie świetnymi akupunkturzystami są lekarze medycyny zachodniej. Oni studiowali po dziesięć lat. Nie ma tam żadnej dyskwalifikacji medycyny Wschodu. Świetną tradycję akupunktury ma też Japonia czy Korea, kraje wysoko rozwinięte. Uważam, że integrowanie zachodniej medycyny i medycyny wschodniej Azji podnosi leczenie na wysoki poziom i że jest to model przyszłości w medycynie. Współistnienie, uzupełnianie, dopełnianie. To my, ludzie Zachodu jesteśmy bardziej spolaryzowani, my hołdujemy ten podział.
- W filozofii Wschodu jest jing i jang.
- Zupełnie przeciwstawne, ale one się wzajemnie uzupełniają i to dopełnienie powoduje, że tam rzeczy nie są tak kwadratowe jak u nas. My już mentalnie dążymy do konfliktów, bo mamy podziały we wszystkim, wygrany – przegrany. Nam jest trudno uwierzyć, że przegrany może być też wygranym. Medycyna chińska? Jakaś ściema. A ja wierzę w pojednania, że to jest nasza przyszłość, czuję, że tego dożyję.
- Medycyna chińska wygrywa podejściem do pacjenta. Stąd jej rosnąca popularność na Zachodzie?
- Podejście holistyczne do człowieka wykracza poza diagnostykę stricte fizyczną, bo dotyka kwestii pozamaterialnych - duchowości, naszych przeżyć. Wierzę, że i u nas powstaną takie szpitale holistyczne. Takie, gdzie się aplikuje wszystkie zdobycze nauki, całe bogactwo medycyny zachodniej, która jest nieoceniona na przykład w przypadku urazów czy nagłych sytuacji wymagających ratowania życia i gdzie łączy się je z dobrodziejstwem medycyny Wschodu. W chorobach przewlekłych, gdzie latami pacjent bierze duże ilości leków, czyli środków chemicznych, zagubiony jest i on, i medycyna, jest świetne miejsce dla medycyny chińskiej. To się musi dopełniać. Współpraca interdyscyplinarna byłaby cudowna. Powoli się to zmienia, bo na przykład w Stanach Zjednoczonych akupunktura jest już usystematyzowana prawnie. W Europie nie mamy jeszcze oficjalnych studiów i egzaminu państwowego, żeby móc pracować jako pracownik medyczny. Na to bardzo czekam.
- Dlaczego studiowałaś medycynę chińską w Hiszpanii?
- Mieszkałam już dziesięć lat w Hiszpanii, studiowałam astrofizykę i na ostatnim roku doktoratu zachorowałam. Wyciągnęła mnie z tego akupunktura, odwołano zaplanowaną dla mnie operację w szpitalu w Barcelonie, bo już nie była potrzebna. A że od razu na mojej drodze stanął wybitny akupunkturzysta, japoński mnich buddyjski, światopoglądowo rozwaliło to u mnie wszystko. Piętnaście lat zajmowałam się fizyką i astronomią i nie rozumiałam, jak to możliwe, że ludzie cierpiący latami na ból, po nakłuciach pozbywali się tego bólu relatywnie szybko. Odezwał się u mnie zmysł naukowca, zapragnęłam się dowiedzieć, jak to się dzieje i zaczęłam studia medycyny chińskiej. Ogromną zaletą studiów był kontakt z pacjentem i bardzo dużo zajęć praktycznych od samego początku.
- Później była Azja?
- Po czterech latach pojechaliśmy do Chin, tam odbył się międzynarodowy egzamin, otrzymaliśmy dyplomy upoważniające do pracy w Chinach. Od razu potem mieliśmy praktyki w szpitalu i kursy akupunktury zaawansowanej. Kilka miesięcy praktykowałam też w Korei Południowej. Teraz robię w Barcelonie kursy prowadzone przez Chinkę, najbardziej znaną hiszpańskojęzyczną akupunkturzystkę, która praktykuje ponad czterdzieści lat. Mój japoński mistrz praktykuje sześćdziesiąt lat...
- Masz też gabinet w Gorzowie. Co się dzieje, kiedy pierwszy raz wchodzi do niego pacjent?
- Na pierwszą wizytę poświęcam bardzo dużo czasu, lubię się nie spieszyć. Dlatego trwa ona około półtorej godziny. Przeprowadzam dokładny wywiad. Diagnostyka w medycynie chińskiej polega na ocenie postury człowieka, intonacji głosu, prędkości wypowiadanych słów, oddechu, na oględzinach twarzy, języka, palpacji różnych punktów w ciele oraz pulsu. Zadaję oczywiście pytania podstawowe – co tę osobę do mnie sprowadza. Pacjent wypełnia formularz. Zatrzymujemy się na tej chwili.
- I następuje diagnoza?
- Staram się nie oceniać, nie stygmatyzować ludzi, nie przyklejać im etykiet, bo ludzie bardzo się tym stresują i martwią. Nie mówię – masz to, to i to. Wyciągam rzeczy pozytwne, które pacjent może dla siebie zrobić. Ale oczywiście tę diagnozę muszę podać. Po niej przystępujemy do zabiegu akupunktury. Przeznaczam na nią około czterdziestu minut. W tle leci cicha muzyka relaksacyjna, pacjent, już oswojony ze mną i gabinetem, zostaje w którymś momencie sam z sobą. To chwila zatrzymania dla siebie. Zresztą uważam, że większość naszych dolegliwości ustąpiłaby, gdybyśmy umieli się zatrzymać.
- Boimy się tego.
- Tak. My nawet nie umiemy na chwilę stanąć i zapytać samego siebie – co u mnie słychać? Czasem trzeba pobyć z tym, co jest nieprzyjemne, bo to też część rzeczywistości.
- W gabinecie jest cisza, spokój, przestrzeń - idealne warunki do relaksu.
- Zamysł jest też taki, żeby pacjent odpoczął od samoocen, od obwiniania się za swój stan. To nie jest tylko nasza wina, bo jest tyle głębokich uwarunkowań – od dzieciństwa, przez rodowe czy historyczne, że gdybyśmy mieli siebie winić, to do końca życia byśmy nie przestali.
- Co daje czas poleżenia z igłami?
- Odprężenie, rozluźnienie ciała, rozładowanie stresu, uwolnienie napięcia, poprawienie krążenia, pozwolenie mechanizmom samouzdrowienia, żeby ciało samo się o to zatroszczyło. Chyba największym zdziwieniem osób, które do mnie trafiają, jest właśnie to zatrzymanie. Wynika to też z przyzwyczajeń, bo wizyty u lekarzy trwają krótko, a tu jest wolno. Niektórym czas mija szybko, a niektórym bardzo ciężko jest wyleżeć. Ale to szybko przechodzi, organizm szybko się adaptuje i potem pacjenci czekają na spotkania, bo mogą sobie poleżeć. Kształtuje się nawyk. W ciszy nie zagłuszamy tych procesów.
- Czy na pierwszą wizytę trzeba przyjść z wynikami dotychczasowych badań?
- Tak, lepiej je mieć. Pytam też o zażywane leki. Dla mnie wszystko jest istotne, co dotyczy pacjenta.
- Co robi akupunkturzysta z takimi wynikami?
- Przeanalizuje je, ale nie będzie się skupiał tylko na danej jednostce chorobowej. Medycyna zachodnia przypisuje mu ją, a chińska diagnozuje inaczej. Niektóre choroby istnieją pod inną postacią. Na przykład w diagnostyce zachodniej będzie autoimmunologiczna choroba reumatyczna, a chińska nazwie to wyczerpaniem organizmu, na które nakłada się czynnik patogenny.
- Wracamy do podejścia holistycznego.
- Nazwijcie mnie wizjonerem, ale ja naprawdę wierzę, że tak będzie i u nas. To się zmienia. Są lekarze, którzy praktykują akupunkturę.
- Może dlatego, że medycyna zachodnia dostrzega jednak swoją ułomność, niewystarczalność?
- Dostrzega braki. Najstarsze dzieło medyczne, kompendium wiedzy i metod pochodzi z Chin. Takie coś trzeba uszanować. Wiedza została spisana dwa wieki przed Chrystusem, ale przekazy pochodzą sprzed czterech – pięciu tysięcy lat. To się samo broni. Nie ma sensu się o to kłócić. Medycyna zachodnia jest lepsza w ratowaniu życia w przypadkach nagłych, choć chińska też ma na to swoje protokoły i sposoby. My się potrzebujemy wszyscy. W chorobach przewlekłych na Zachodzie leczymy, ale rzadko dochodzi do wyleczenia. (cdn.)
Druga część wywiadu ukaże się 3 grudnia. Zapraszamy!
Z Jerzym Korolewiczem, prezesem Zachodniej Izby Przemysłowo-Handlowej w Gorzowie, rozmawia Robert Borowy