2025-05-20, Nasze rozmowy
Z Rosanną Radlińską-Tymą, nauczycielką, tłumaczką, lingwistką, rozmawia Maja Szanter
- Pochodzi pani z Litwy, mieszkała w Wielkiej Brytanii, uczy angielskiego w Gorzowie.
- Tak, urodziłam się na Litwie, do Gorzowa przyjechałam jako kilkumiesięczny niemowlak. Już ze swoją rodziną mieszkałam później czternaście lat w Bristolu i wróciliśmy do Gorzowa tak naprawdę przez pandemię. To była bardzo szybka decyzja. Od pięciu lat jesteśmy tu.
- I od tego czasu uczy pani angielskiego?
- Nie, ja w ogóle liczyłam, że pandemia szybko się skończy i wrócimy do Anglii. Okazało się, że nie jest to możliwe i trzeba było pomyśleć o znalezieniu pracy tutaj.
- Ale Anglia została w sercu?
- Tam się żyje dobrze, Bristol jest cudownym miastem i bardzo za nim tęsknię. Zawsze jednak można tam wrócić.
- Tu trafiła się praca w IV Liceum Ogólnokształcącym.
- Pojawiło się ogłoszenie, odpowiedziałam na nie. Była to praca na zastępstwo, ale finalnie zostałam tu na stałe. Jestem po lituanistyce, skończyłam też studia podyplomowe pedagogiczne, uczę języka angielskiego.
- I wymyśliła pani nietypowe wycieczki dla uczniów. Dzieci i młodzież jeżdżą zazwyczaj po Polsce, czasem są to wycieczki po Europie. A pani wymyśliła Stany Zjednoczone. Skąd się wziął pomysł na tak daleką wyprawę?
- Byłam kilka razy w Stanach odwiedzając córkę, która tam studiowała. Zrobiłam rajd po Nowym Jorku, po Filadelfii i pomyślałam, że można byłoby to pokazać młodzieży. A że dodatkowo mam tak fantastyczną klasę, która uwielbia podróżować ze szkołą, ale i ze swoimi rodzicami, to nie trzeba było długo nikogo namawiać.
- Jak pani to zorganizowała?
- Pomyślałam, że sama wszystko poskładam i przygotuję ofertę. Co, ile kosztuje, gdzie możemy przenocować, jak funkcjonować i powstała oferta.
- Co rodzice na to?
- Byli chętni i zadowoleni. Na pewno mieli do podjęcia ciężką decyzję, bo z jednej strony chcieli, żeby ich dzieci pojechały, zobaczyły coś zupełnie nowego. Myśleli, że może być tak, że pojadą i kiedyś tam wrócą, ale może też już nigdy tam nie pojadą. Mogła być to wycieczka ich życia, więc pod tym względem skłaniali się, żeby się zgodzić. Z drugiej strony mieli świadomość, że ich dziecko będzie leciało przez ocean, to długi lot, dla niektórych w ogóle pierwszy w życiu. Nikt nie wiedział, jak zareagują na lot samolotem. Była to trudna decyzja, na takim wyjeździe może się przydarzyć wszystko. Musiałam mieć zgody rodziców na leczenie w razie potrzeby. Ale ostatecznie decyzja była – lecimy.
- Jak przyjęła pomysł dyrekcja?
- Była na ,,tak", stwierdziła, dlaczego nie? Organizować i będzie.
- Skąd lecieliście?
- Najpierw był krótki lot z Berlina do Londynu, a potem już do Filadelfii, która była naszą bazą wypadową. Wygodne samoloty, wygodne siedzenia, poduszki, kocyki, telewizor, wyżywienie.
- Dlaczego Filadelfia?
- Tam mieszkała córka, więc znałam miasto, ale też dlatego, że położona jest idealnie pomiędzy Nowym Jorkiem a Waszyngtonem, więc mogliśmy pojechać w oba miejsca na jednodniowe wycieczki. Przyjemne, bo nie jechało się długo.
- Autobusem?
- Tak, jeździliśmy liniowymi Flixbusami.
- Wróćmy do wyboru Filadelfii. To ważne miasto dla USA.
- Tam była podpisana i Deklaracja Niepodłegłości, i Konstytucja, dlatego ja ją nazywam historyczną stolicą Stanów Zjednocznych. Jest to bardzo ważne miasto dla Stanów, tak naprawdę powinno być stolicą kraju.
- Ale to też miasto kultowych filmów czy piosenki ,,Streets of Philadelphia". Inaczej odbiera się takie miejsce.
- ,,Filadelfii" chyba nie widzieli, to też ciężki i trudny film, ale Rocky Steps zaliczyli. I tak jak Rocky trenował biegając po schodach do Muzeum Sztuki, tak i oni biegali.
- OK, lądujecie w USA. Amerykański sen się spełnia?
- Reakcje młodzieży były różne. Na pewno byli bardzo emocjonalni, niektórzy po wylądowaniu płakali z radości, że dolecieli do Stanów, że tam są, później niektórzy płakali, że widzą Nowy Jork. A było tym bardziej pięknie, bo dopisała nam pogoda. Był styczeń, zimno, ale słonecznie, widoki były cudowne. Dużo chodziliśmy, nikt się nie zgubił, co tu dużo mówić – grupa była fantastyczna. Wszyscy wiedzieli, co mają robić, mieli pakiety na telefony, dzwonili z The Edge do rodziców, żeby im pokazać, gdzie teraz są. Reakcja młodzieży była bardzo fajna, ale też ich przemyślenia na temat tego, jak ten kraj wygląda, a gdzie my w tej chwili jesteśmy w Polsce, też pozwoliło im zrozumieć, że OK, ta wyśniona i wymarzona Ameryka jest, ale Polska tak bardzo z tyłu też nie jest.
- Co zauważali?
- Na przykład to, że niektóre ulice były bardziej brudne niż u nas. Wiele porównywali i okazało się, że Polska nie wypadła najgorzej.
- Jakie mieli wrażenia w Waszyngtonie?
- Byliśmy tam dwa dni przed inauguracją nowego prezydenta, więc Waszyngton był opłotkowany, obwarowany, wszędzie masa policji. Widzieliśmy oczywiście Biały Dom, ale już nie tak centralnie z tego ogromnego trawnika od frontu, udało się z boku. Załapaliśmy się też na antyprezydencką demonstrację, pięćdziesiąt tysięcy ludzi, przez co nie dostaliśmy się do Lincoln Memorial, musieliśmy nieco zmodyfikować zwiedzanie. W porównaniu do Nowego Jorku – stolica jest bardziej kompaktowa. Nowy Jork jest ogromny. Tyle, co narobiliśmy kroków po Waszyngtonie, zwiedzając sporą część miasta, to po Nowym Jorku to był tylko taki wycineczek. Na mapie plameczka, a my zrobiliśmy czterdzieści tysięcy kroków.
- Jak wyglądał pani kontakt z rodzicami zza oceanu?
- Ucznowie mieli wykupione pakiety, żeby móc pisać i dzwonić do Polski, ja miałam na komunikatorze stworzoną grupę z rodzicami. Wcześniej byli poinformowani, że będę im pisać o każdym kroku, typu – przejeżdżamy przez granicę, jesteśmy na lotnisku, jesteśmy po odprawie, wylecieliśmy, wyjechaliśmy tu i tak dalej. Może bez sensu to robiłam, bo dzieciaki też to robiły, ale wszyscy byli z tego zadowoleni i spokojni. Podobnie na zdjęciach grupowych pilnowaliśmy, żeby wszyscy tam byli, bo rodzice szukali, czy aby na pewno moje dziecko tam jest. Było wesoło.
- Jakie są koszty takiej wyprawy?
- Wybraliśmy opcję bez wyżywienia, bo się okazało, że bary w pobliżu naszego hostelu nie pomieściłyby tak licznej grupy, czyli śniadania, lunche i kolacje przygotowywaliśmy sami. Trochę jedzenia przywieźliśmy z Polski, hermetycznie zamknięte puszki, płatki, batoniki, musy. Hostel był w centrum miasta, młodzież bardzo szybko rozeznała temat żywienia, do dyspozycji była lodówka, kuchnia. Nasze koszty – dowóz do Berlina na lotnisko, przeloty, noclegi, ubezpieczenie, autokar, ESTA – elektroniczne pozwolenie na wjazd do Stanów Zjednoczonych, wejścia do muzeów, w tym do Muzeum Rewolucji Amerykańskiej w Filadelfii, wejście na The Edge – platformę widokową w Nowym Jorku na setnym piętrze wieżowca, na 335 metrach, wszystko nas wyniosło 4200 złotych. I też rodzice nie wpłacali tej kwoty jednorazowo, tylko ratalnie przez pół roku. Powolutku kupowali też dolary. Było dużo czasu. Nie wyszło drogo.
- Jak pani to załatwiła?! W Europie wychodzi nieraz więcej.
- No tak załatwiłam. Bilety lotnicze wcale nie były grupowe, bo takie wychodziły drożej. Ale to też było dobre i pożyteczne dla uczniów, ponieważ robili rezerwacje na grupki kilkuosobowe, wszyscy musieli się odprawić samodzielnie, mieć w ręce ESTĘ, nadać bagaż, odprawić się. W obie strony poszło wszystko gładko, nikt się nie zgubił, musieli poużywać języka angielskiego w praktyce. Dostali dobrą lekcję życia.
- Ile dni byliście w Stanach?
- Zmieściliśmy się w pięciu dniach. Kolejna wycieczka będzie dłuższa.
- Uczniowie zadowoleni?
- Oczywiście. Stany robią na tyle duże wrażenie, że to w nich zostanie. Choćby pod takim kątem, że to jest kraj imigrantów, ludzie poprzyjeżdżali tam ze wszystkich zakątków świata i umieli razem stworzyć coś takiego, co potrafi człowieka zachwycić.
- Jak liczną miała pani grupę?
- Zabrałam trzydzieścioro uczniów. Poleciała z nami też jako drugi opiekun koleżanka od historii Anna Górska, nasza nauczycielka roku.
- Miała pani przed wylotem taki moment wahania – na co się porywam, co ja w ogóle robię?
- Nie miałam. Generalnie jak jadę, to nie z myślą, że się coś stanie, wręcz przeciwnie – nic się złego ma nie wydarzyć, ale różnie bywa. Większość osób to moja klasa, trzecia klasa, oni mają po siedemnaście - osiemnaście lat. Byłam z nimi w pierwszej klasie we Włoszech. Tak jak oni są zorganizowani i zdycyplinowani, jak są zawsze na czas i tam, gdzie muszą być, to z taką grupą można pojechać wszędzie. Oczywiście pilnowałam ich, ale niespecjalnie trzeba było to robić, bo oni sami wiedzieli, że mają się nie oddalać, zero prolemów. Bardziej się obawiałam, czy wszyscy dobrze zniosą lot, jak się dowiedziałam, że niektórzy lecą pierwszy raz. Troszkę ich było.
- Gdzie byliście w Italii?
- Werona, jezioro Garda, Wenecja, Genua.
- Co w planach? Powtórka Stanów?
- Już mam grupę na Stany na rok 2026, ale nie moją klasę. Moi chcą jechać zupełnie gdzie indziej, obieramy za cel Hiszpanię. Będą już w klasie maturalnej, czwarte klasy generalnie nie jeżdżą. Ale mam nadzieję, że pani dyrektor się zgodzi, termin nie będzie kolizyjny. I Hiszpania, i Stany będą dla czwartych klas, ale wybrałam termin zimowych ferii. Trochę też będzie uczniów z przyszłorocznych klas trzecich.
- Wypróbowana w tym roku trasa?
- Nie całkiem. Rodzice powiedzieli, że jak już jadą tak daleko, to niech zostaną jeszcze jeden dzień dłużej i wówczas poświęcimy dwa dni na Nowy Jork. Uczniowie bardzo chcieli z bliska zobaczyć Statuę Wolności. Ona jest bardzo daleko od miejsc przez nas odwiedzanych. Pokazałam im na mapie, gdzie my się kręciliśmy, a gdzie jest statua. To wyprawa na osobny dzień, stąd pomysł na wydłużenie wycieczki. Metrem pojedziemy na Wall Street zobaczyć byka i stamtąd na Staten Island darmowym promem. Będzie statua w całej okazałości i widok na cały Manhattan. Może wejdziemy też na Brooklin Bridge, może pojedziemy na miejsce po Twin Towers.
- I niemożliwe staje się możliwe. Mentalny efekt uboczny wycieczki osiągnięty?
- Uczniowie pomagali w przygotowywaniu wycieczki, przekonali się, że jak się dobrze zaplanuje, to można planować wszystko.
- Wielu dorosłych ma z tym problem, bo wydaje im się, że wyprawa w ekonomicznej wersji na inny kontynent jest nierealna.
- Nic nie jest nieodsiągalne. Oni się o tym przekonali, a ja mam nadzieję, że jak pójdą na studia czy jak będą całkiem dorosłymi ludźmi, to będą umieli sobie takie wycieczki zorganizować i realizować marzenia. Bo jeśli sobie odłożę, zaoszczędzę na ubraniach, to sobie pojadę na fajną wycieczkę. A ciuchy czy kosmetyki mogę kupić na przykład w Stanach, bo tam są tańsze. Albo przenocuję w hostelu. To tylko kwestia dobrej organizacji i zarządzania pieniędzmi. Wszystko jest możliwe.
- Edukacyjny sukces.
- Tak, ale też wszystko, co ich tam spotkało, było edukacyjne – jak musieli z kimś rozmawiać, choć to już jest pokolenie, które dość biegle i bez strachu mówi po angielsku, jak musieli kupić bilet w automacie na pociąg, jak poradzić sobie podczas interaktywnej wizyty w Muzeum Rewolucji Amerykańskiej. Ich pobyt w centrum historycznym Stanów Zjednoczonych, zdobycie wiedzy, jak powstało to państwo. Jak zobaczyli te domy, które zostały w starej części Filadelfii, Independence Hall, który tak jak stał, tak stoi, kiedy doświadczyli, że można dotknąć historii, tych starutkich wielkich drzew, że mogli sami pochodzić po sklepach, sami z sobą spędzać czas. Aczkolwiek tego akurat było mało, bo wyjeżdżaliśmy wcześnie rano, o siódmej z minutami już w Nowym Jorku czy Waszyngtonie, wracaliśmy bardzo późno.
- I wróciliście cali i zdrowi.
- Nic się nie stało, wszyscy wrócili. Jedyne, co się stało, to otarte pięty, odciski, jakiś problem z paznokciem, z kolanem. Generalnie wszyscy przeżyli.
- Kolejne roczniki mają szansę na USA?
- Dopóki będę mogła i dopóki będę pracować, to chciałabym te Stany organizować. Widzę, że moim uczniom rozwiązał się teraz taki worek pomysłów – może Hongkong, może Tokio, może Kapsztad. Rodzice trochę gaszą te pomysły (śmiech). Ale to jest ciekawe. Świat jest ciekawy. A młodzi chcą go poznawać. I już wiedzą, że mogą.
- Dziękuję za rozmowę.
Z Rosanną Radlińską-Tymą, nauczycielką, tłumaczką, lingwistką, rozmawia Maja Szanter