Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Jaropełka, Marii, Niny , 3 maja 2024

Filary jednak zrobiły coś dla kultury w mieście i w ogóle

2017-03-14, Nasze rozmowy

Z Bogusławem Dziekańskim, dyrektorem Jazz Clubu Pod Filarami, rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_17822.jpg

- Mamy już dziesięć lat Gorzów Jazz Celebrations. Szybko to minęło.

- Dziesięć to z tymi gwiazdami światowego formatu. Po raz pierwszy ta nazwa się pojawiła w roku 2005. Rok wcześniej odbyła się 30. Pomorska Jesień Jazzowa i właściwie już nie było jak tego dalej pod tą nazwą ciągnąć. Bo z roku na rok było nam coraz dalej do Pomorza. Jesień bowiem wymyślił oddział północny Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, ale ta impreza umarła i zostałem ja, który przejąłem tę tradycję. Byliśmy w Gorzowie, Szczecinie, Bydgoszczy, Toruniu, Słubicach, ale impreza wytracała tempo. W końcu został tylko Gorzów. A ponieważ Jesień był przywiązana do miasta, do klubu, w końcu wymyśliłem inną nazwę – Gorzów Jazz Celebrations. A stało się to w 2005 roku, kiedy byłem na festiwalu Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Trzeba dodać, że pierwsze dwie edycje były połączone z Kluczem do Kariery, ale potem nastąpiła konieczność rozdzielenia obu imprez. One nadal są w zasięgu własnego wzroku, ale obie są niezależne i co innego promują. Przypomnę tylko, że w 2005 roku jako pierwsza gwiazda Celebrations wystąpił Tomasz Stańko, genialny polski trębacz, a rok później nieżyjący już charyzmatyczny gitarzysta Hiram Bullock. I nagle przyszedł luty 2007 roku, dostałem propozycję zagrania koncertu Richarda Bony. Ale mnie się marzył na 750-lecie miasta koncert Joe Zawinula. No i rozmowy były już na wysokim stopniu zaawansowania, ale miasto jednak nie chciało tego koncertu. A szkoda, bo taki Kraków urządził wówczas wielką imprezę pod hasłem „75 lat Joe Zawinula na 750-lecie miasta”. Nie przyjechał Zawinul, przyjechał Bona i tak się zaczęły gwiazdorskie koncerty w mieście. Dokładnie koncert zagraliśmy w październiku w Teatrze Osterwy. No i od tego czasu nazwa ta jest zawarowana do wielkich nazwisk jazzu światowego czy europejskiego w wymiarze dużego koncertu czy też w wymiarze klubowym, ale jednak do nazwisk wielkich. No i to, ten cykl wyróżnia nas na tle krajowym, ale i nie tylko.

- Kiedy ja opowiadam w Polsce, że byłam sobie na takim koncercie, na takim, to zwykle słyszę – ale gdzie? W Poznaniu, Berlinie czy może w Warszawie. Na co ja, że nie, bo u siebie w Gorzowie. Ludziom trudno przychodzi przyjąć do wiadomości, że naprawdę wielkie nazwiska mogą przyjechać do takiego w sumie niewielkiego. Jak to się robi?

- Mnie bardzo zależało, żeby tego typu wydarzenia zbliżyć mieszkańcom Gorzowa. Od lat jeżdżę na wielkie festiwale i zawsze tam spotykam gorzowian, którzy też jeżdżą. Dlatego chciałem stworzyć nam tu poczucie identyfikacji z dużymi wydarzeniami, jakie się dzieją w tych miastach, które wymieniłaś. Jak to się robi? Na pewno tak, że jest pewien rynek pracy dla muzyków. No i dlatego zawsze starałem się tworzyć dla muzyków jak najlepsze warunki do pracy. Właśnie to zaczęło procentować. Dobra sława. Już w tej chwili wszelkie warunki konieczne do koncertu nie są tak straszliwie restrykcyjne, jak na początku. Muzycy zawsze dostawali i dostają, co najlepsze. No a jak dodać do tego taką naszą typową polską, słowiańską gościnność, bo czujemy się za gości i wydarzenie odpowiedzialni, to to zaczęło procentować. Agencje koncertowe nabrały pewnego zaufania do nas.

- Jest taka legenda w światku jazzowym, że trzeba było najpierw koncertu austriackiej gitarzystki Leni Stern, aby do Gorzowa po niej przyjechał jej mąż Mike Stern, wybitne nazwisko. Bo gdyby jej się tu nie spodobało, to jej mąż by tu na pewno nie trafił.

- No widzisz, tak mogło być, że w tych zakamarkach domowych poszła dobra sława i Mike Stern się zdecydował. Wiesz, ja też przeżyłem takie piękne momenty empatii od muzyków i to wielkich, bo kiedy na scenę w trakcie koncertu wyciąga cię Kurt Elling i podnosi twoją rękę w geście zwycięstwa, kiedy gra Passport i Klaus Dollinger na bis wyciąga mnie na scenę, kiedy Freddy Cole gra osobisty koncert, bo nas wtedy w klubie może z dziesięć osób było, to jest tylko dodatkowym potwierdzeniem sensu tego, co się robi. Tak samo było kiedy Lee Ritenauer mówi, że następnym razem zagra dla MAJ-u, i wymienia mnie wśród dziesięciu facetów na całym świecie, to co chcieć więcej. Przecież ci muzycy grywają na całym świecie, ich trasy się zazębiają i fama idzie o klubie w świat. Najlepszy dowód miałem tego na Warsaw Summer Jazz Days, to było po tym, jak u nas zagrał Dave Holland. Na tym warszawskim festiwalu Tomasz Stańko mnie spotyka i mówi: - Widziałem się z Hollandem w Wiedniu. Bardzo ciebie dobrze wspominał. Był pod wrażeniem tego, jak jego koncert był tutaj przygotowany. I to tylko potwierdza, że różne informacje między muzykami krążą.

- No i ludzie jadą na te koncerty z całej Polski.

- Jadą. I to nie z bliska, ale gdzieś z Zamościa, Rzeszowa, Krakowa, przyjeżdżają też i z Berlina. Jadą. Bo te wielkie nazwiska przyciągają.

- Często jak jestem gdzieś tam w Polsce, i mówię, że przyjechałam z Gorzowa, to słyszę  no macie tam fajny klub jazzowy. Czyli wybudowałeś znak?

- No wybudowaliśmy znak, może tak to należy ująć. Nie jest żadną tajemnicą, że Filary nie są moje. To jest miejsce, gdzie dostałem możliwość zrealizowania swojej pasji przy bardzo dużym zaufaniu społecznym. No i oczywiście przy akceptacji władz miasta, mimo że z tymi władzami różnie bywało, a zwłaszcza w ostatnim okresie. Trzeba pamiętać, że pieniądze z ratusza, które idą na utrzymanie klubu, a właściwie instytucji kultury, bo tak już należy mówić, bo to jest instytucja z własną historią, własnym środowiskiem, własną działalnością koncertową, działalnością edukacyjną, i co istotne, z własnymi wychowankami. Pokaż mi drugą taką instytucję muzyczną w mieście, która ma podobnie logicznie poukładane zdarzenia. Filharmonia jest dopiero na dojściu do tego. Przed powstaniem Filharmonii to Filary były taką instytucją na jej miarę właśnie. To właśnie tu się skupiało życie muzyczne. A mówiąc o zaufaniu społecznym, to chciałbym zwrócić uwagę, że klub dziś tak wygląda, jak wygląda, i remont, który się rozpoczął 20 lat temu, a był wstępem do obecnego wyglądu, został w 50 procent sfinansowany przez społeczeństwo tego miasta.

- Co masz na myśli?

- Udział w kosztach remontu pomieszczeń klubowych. Miasto dawało pieniądze, a pozostałe materiały fundowały nam gorzowskie firmy. Bez żadnej przesady można stwierdzić, że pół remontu sfinansowało miasto, a pół prywatni sponsorzy. Dlatego można powiedzieć, że jest to nasze. Dla przykładu, siedzimy w eleganckiej garderobie. Najpierw pomógł w remoncie obecny senator Władysław Komarnicki. Ale wdała się wilgoć, no trzeba było zrobić. Znalazł się kolejny sponsor, który kolejny raz gruntownie ją przebudował i zrobił to na własny koszt. To jest najlepszy przykład, że ludzie cały czas się z klubem utożsamiają, traktują go jako coś swojego. Ludzie zwyczajnie coś chcą dać. Jak jest dobra koniunktura, to są pieniądze, jak jest słabiej, to dostajemy materiały budowlane.

- Pamiętam, że jak powstało zawirowanie wokół klubu i przez moment jego byt był zagrożony, to nawet zwykli ludzie, którzy tu nie bywają na co dzień przychodzili i mówili, że klub jest ich, są z niego dumni i nie pozwolą, aby mu coś się stało.

- Okazało się, że Filary stały się dla nich pewną wartością. To tak jak Piwnica pod Baranami. Kiedy tam w Krakowie wchodzisz do tej maleńkiej sali koncertowej, to się zwyczajnie zadziwiasz, jak takie małe mogło tak wiele zrobić dla polskiej kultury. Filary jednak zrobiły coś dla kultury. A jeśli już mówimy o tych innych ludziach, którzy nie bywają na koncertach, ale patrzą na nas gdzieś z oddali, to jest to już zasługa Małej Akademii Jazzu.

- No właśnie. Mała wielka Akademia Jazzu. Nie dość, że działa tyle lat, to jeszcze teraz doczekała się tego czegoś, którego do tej pory nie doczekało się żadne środowisko w mieście. Doczekała się bowiem naukowej diagnozy.

- Nie tylko naukowej diagnozy. My już czekamy na konkretne efekty tej diagnozy. Jesteśmy pierwszym obszarem kultury, który został zdiagnozowany i opisany. Można powiedzieć, że ta babcia – Mała Akademia Jazzu tak naprawdę już powinna nie żyć. W sferze przemian, które się dzisiaj dzieją w kulturze, kiedy dominuje kultura popularna, a nad nią przewagę ma kultura masowa, a tu funkcjonuje sobie cos takiego i to funkcjonuje już 30 lat. To właśnie ci wychowani na tej akademii stanęli w obronie klubu. W obronie tego miejsca. To jest nieprawdopodobne i to właśnie zafascynowało prof. Wojciecha Bursztę, antropologa i socjologa kultury. W trakcie badania focusowego w klubu we wrześniu 2016 roku, postawił on pytanie, czy Mała Akademia Jazzu wybudowała swoją lokalną społeczność. Według mnie tak. Oczywiście ta społeczność jest rozproszona. Bo część naszych absolwentów siłą rzeczy z tego miasta wyjechała i mieszka gdzieś tam. Ale ci, którzy są w Gorzowie, to ta część społeczności, która może nie jest na co dzień aktywna, ale gdy się pojawiło zagrożenie, stała się bardzo aktywna. Jeśli założymy, że przez te wszystkie lata przeszło co najmniej 40 tys. słuchaczy, a tę wartość trzeba pomnożyć razy cztery, to wychodzi oszałamiająca liczba 160 tys. ludzi, którzy mieli w ten czy inny sposób do czynienia z MAJ. To jest potężna armia ludzi. I nie będzie przesady w twierdzeniu, że cały Gorzów wie o MAJ, ale i o jazzie.

- A teraz dzięki badaniom dr. Andrzeja Białkowskiego z Uniwersytetu Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie, o MAJ dowiedzą się w całej Polsce…

- No nie tylko w Polsce, bo książka opisująca fenomen MAJ ukaże się także po angielsku. A to dlatego, że MAJ jest czymś wyjątkowym na rynku europejskim, ponieważ tak długiej praktyki, nieformalnej – edukacyjnej, oplatającej szkoły, zwyczajnie nigdzie nie ma. Są owszem jakieś projekty, na zasadzie jakich grantów, które trwają dwa trzy lata i koniec. Umierają. A my stworzyliśmy system. A system powstał, bo finansowało i finansuje go miasto. Bez tego nie byłoby systemu. I to jest wielki sukces miasta. No i pojawia się pytanie, czy ta nasza babcia – Mała Akademia Jazzu, która już powinna nie żyć, może być wzorem kształcenia w dzisiejszych czasach. Pamiętaj, że nie ma dziś kultury wysokiej czy niskiej, mamy synkretyzm kulturowy zdominowany przez kulturę pop. Rodzi się nowy odbiorca, póki co tego odbiorcę MAJ fascynuje. Obecnie maj to jest 40 audycji i 3 tys. słuchaczy, do których trzeba dotrzeć. To olbrzymi projekt. To audytorium totalne. Tym bardziej, że muzycy – wykładowcy mają trudne zadanie, bo dziś w domach dominuje disco-polo. Dzieciaki same o tym mówią, ale śmiać się z tego nie trzeba, bo to też muzyka. My prezentujemy coś obcego dla ich, ale jak to będzie dobrze podane, to może ich zatrzyma. Może nie wszystkich, ale jakąś część na pewno. Z badań, jakie prowadził dr. Andrzej Białkowski wyszło, że stopień zaangażowania się w sferę muzyki może nie stricte jazzowej, ale tej ambitnej Gorzów ma lepsze niż w skali ogólnopolskiej. Czyli kształcenie typu MAJ działa. Od Andrzeja Białkowskiego usłyszałem, że gdyby to nie działało, to by się tym nie zajął. Jednym słowem, coś się wydarzyło. Ci ludzie, którzy teraz słuchają rapu i pochodnych, uświadamiają sobie, że ta ich muzyka jest konsekwencją bluesa i jazzu.

- No to kiedy ta książka z wychodzi?

- Promocja planowana jest na 26 października w Warszawie. Oczywiście w obecności autorów Andrzeja Białkowskiego i Wojciecha Burszty oraz profesorów MAJ.

- Jedziemy na promocję?

- Jedziemy, jedziemy. Autokarem. Bo bez naszej tutaj publiczności jakoś sobie tej promocji nie wyobrażam.

- Dziękuję.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x