Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Augusta, Gizeli, Ludomiry , 7 maja 2024

Żukiem uciekali przed rywalem w Pucharze Polski

2023-07-04, Nasze rozmowy

Z dr. Januszem Płaczkiem, wykładowcą w gorzowskiej filii AWF oraz byłym trenerem m.in. Zagłębia Lubin, Stilonu Gorzów oraz SHR Wojcieszyce, rozmawia Przemysław Dygas

medium_news_header_37356.jpg
Fot. Przemysław Dygas

- W jakich okolicznościach trafił pan do Gorzowa i rozpoczął pracę w filii poznańskiej AWF?

- Skończyłem AWF w Poznaniu, gdzie uzyskałem dwie specjalizacje trenera koszykówki i trenera piłki nożnej. Natomiast propozycję pracy w Gorzowie otrzymałem od profesora Bernarda Woltmanna, który znał mnie wcześniej z uczelni. W Gorzowie zacząłem równocześnie pracę w Stilonie z trampkarzami, lecz w 1973 roku decyzją rektora z Poznania nie można było pracować poza uczelnią. Rektor wyraził zgodę, że możemy tylko prowadzić kluby AWF. Rozpocząłem wtedy treningi z koszykarzami, a potem z koszykarkami.

- Gorzowskie koszykarki, w tym Elżbieta Rafalska, ceniły sobie treningi pod pana okiem i nazywały pana „Beksą” nawiązując do nazwiska. Pamięta pan ten pseudonim? Jak wspomina pan ten epizod z koszykówką?

- Być może tak było z tym pseudonimem, trudno mi teraz sobie przypomnieć. Walczyliśmy wówczas z dziewczynami o drugą ligę. Elżbieta Rafalska była bardzo dobrą studentką, a potem koleżanką z pracy w gorzowskiej AWF. Ta przygoda z koszykarkami nie trwała długo, gdyż wróciłem na jakiś czas do rodzinnego Złotowa. Po powrocie do Gorzowa pracowałem już przy piłce nożnej jako trener młodzieży w Stilonie, a następnie byłem asystentem pierwszych trenerów.

- Kiedy zdecydował się pan na samodzielną pracę w klubach z okolic Gorzowa?

- Moja pierwsza samodzielna praca trenerska z seniorami miała miejsce w Stoczniowcu Barlinek w 1985 roku, gdzie spędziłem ponad sezon, następnie przejąłem SHR Wojcieszyce. Klub miał na koncie minus dwa punkty i zajmował ostatnie miejsce w tabeli. Przypomnę, że wtedy był taki regulamin, że za wygraną trzema bramkami przyznawano dodatkowy punkt, a przegrany jeden tracił. To były czasy, gdy handlowano meczami, zdarzały się tzw. niedziele cudów. Ja zawodnikom powiedziałem, że widzę w zespole potencjał, ale czeka nas ciężka praca. Jeśli jej nie będzie, to szkoda sobie zawracać głowę i nie chcę, by robiono ze mnie durnia.

- Wiejski klub SHR Wojcieszyce był bliski nawet awansu do drugiej ligi?

- Zawodnicy podjęli rękawicę, a miałem wówczas sporo studentów w drużynie i zaczęliśmy się piąć do góry w drugiej rundzie. Zmieniłem wówczas regulamin premiowania i za wygrany mecz można było dostać niezłą wypłatę. Ja nigdy nie premiowałem zawodników tak samo, lecz według ich zasług dla klubu. Prowadziłem szczegółowe obserwacje ich zaangażowania w treningi oraz mecze. Przez 26 kolejnych spotkań nie doznaliśmy porażki, a rywalami w lidze były takie zespoły jak Warta Poznań, Flota Świnoujście, Lechia Zielona Góra, Chemik Police, Elana Toruń, Gryf Słupsk. Drużyna wiejska ogrywała zespoły z dużych ośrodków miejskich i była bliska awansu do drugiej ligi.

Ze zbiorów Krzysztofa Kostki - Fot. Jerzy Kosiński

- Klub z Wojcieszyc w roku 1987 stał się rewelacją rozgrywek Pucharu Polski. Może pan przybliżyć kulisy świetnej postawy zespołu, który stał się znany w całej Polsce?

- Sam skrót klubu SHR, czyli Stacja Hodowli Roślin wzbudzał w środowisku piłkarskim ciekawość i uśmiech, a potem lekceważenie i myśl, że przeciwnicy z łatwością rozprawią się z wiejską drużyną. Na szczeblu województwa wygraliśmy ze Stilonem Gorzów, potem pokonaliśmy Energetyka Gryfino. Wygraliśmy w kolejnej rundzie z Arką Gdynia, która przyjechała na nocleg do Gorzowa wypasionym autokarem. My w dniu meczu zbieraliśmy się na ulicy Kosynierów Gdyńskich i jechaliśmy do Wojcieszyc jakimś starym żukiem, który miał takie dwie deski na pace. Koło białego kościoła widzę, że Arka jedzie za nami tym pięknym autokarem. Mówię do kierowcy żuka, aby przyspieszył, żeby nas nie zauważyli, że my takim „żuczkiem” jedziemy i zaraz będziemy grać. Przyjechaliśmy ostatecznie do Wojcieszyc przed nimi, gdyż goście z Gdyni nie mogli, jak i inne zresztą drużyny, znaleźć boiska. Kolejny rywal, który wyjechał, jako przegrany z Wojcieszyc, to była Gwardia Koszalin, w której występował wtedy ojciec Sebastiana Mili. Zresztą, dodam na marginesie, że ja u siebie miałem w składzie Mirka Kędziorę, którego syn jest reprezentantem Polski. Gwardia występowała wtedy w drugiej lidze, a wygraliśmy z nimi bardzo pewnie.

- Opowieści o tym, że rywale nie mogli zlokalizować Wojcieszyc na mapie Polski, są prawdziwe?

- Z lokalizacją Wojcieszyc mieli problem w Ruchu Chorzów, który był naszym następnym przeciwnikiem. Pytam w klubie, czy dzwonili do nas i czy mają zarezerwowany w hotelu nocleg. Kierownik mówi, że nikt z Chorzowa nie dzwonił w sprawie noclegu przed meczem. Zdziwiłem się, jak to chcą od razu z autobusu wysiąść po tylu godzinach jazdy i grać z nami. Powiedziałem kierownikowi, żeby do nich zadzwonił i okazało się, że mieli już nocleg, ale w Jeleniej Górze, gdyż tam w pobliżu też jest wioska Wojcieszyce.

- Prawdziwa euforia zapanowała po wygranej w kolejnej rundzie właśnie z Ruchem Chorzów?

- Straciliśmy bramkę po strzale Krzysztofa Warzychy, ale odwróciliśmy losy spotkania. Dobrze wykonywaliśmy stałe fragmenty gry, co było moim konikiem i dużo nad tym pracowaliśmy na treningach. Miałem też w składzie niesamowicie szybkiego Krzysztofa Kmieciaka na skrzydle, a on miał po prostu uciekać defensorom i dośrodkować w pole karne lub wchodzić obręb szesnastki. Właśnie po faulu na nim był karny, a gola strzelił Paweł Jaworski. Dwa lata później Ruch został mistrzem Polski, a Warzycha zdobył tytuł króla strzelców. Po naszej wygranej mówił, że do końca życia zapamięta, gdzie leżą Wojcieszyce.

- Jak blisko byliście pokonania kolejnej przeszkody, czyli ŁKS Łódź?

- Mecz rozgrywany w listopadzie 1987 roku rozpoczął się dla nas świetnie, gdyż po dwóch minutach prowadziliśmy. Potem jednak rosły obrońca kadry Wojciecha Łazarka Juliusz Kruszankin strzelił nam dwie bramki. Pojedynek był wyrównany, a pod koniec łodzianie wykopywali piłki w ogródki działkowe, a wtedy nie było tylu piłek, co dziś. Mecze gromadziły tłumy kibiców i o Wojcieszycach było głośno. Tam była świetna atmosfera, dobre zaplecze z boiskiem i niezły skład osobowy, zawodnicy też mogli trochę zarobić oraz przeżyliśmy fajne chwile w rozgrywkach pucharowych.

- Trzeba jednak przypomnieć, że ŁKS był jesienią 1987 roku w świetnej formie i miał znakomitych piłkarzy.

- Dodam, że ŁKS Łódź jesienią 1987 roku był liderem ówczesnej pierwszej ligi. Mieli mocny zespół, a w składzie byli Terlecki, Chojnacki, Bako, Bendkowski, Więzik, Kruszankin, Podolski, Soczyński. Większość to byli wtedy aktualni kadrowicze, reprezentanci młodzieżówki, a trenerem był Leszek Jezierski.

- W jakich okolicznościach został pan w 1992 roku trenerem w Zagłębiu Lubin, które występowało w pierwszej lidze?

- Prowadziłem wtedy Celulozę Kostrzyn i otrzymałem telefon od kolegi, który pracował w Zagłębiu. Był to znany mi z gorzowskiej uczelni Rysiu Panfil, który odszedł do Lubina, gdzie został po jakimś czasie drugim trenerem, a Zagłębie sięgnęło w roku 1991 po tytuł mistrza Polski. Potem w kolejnym sezonie lubinianie słabo grali i zwolniono trenera Putyrę. Panfil mówił mi: ,,Dasz radę i decyduj się”. Nie byłem topowym trenerem, ale żaden ze znanych szkoleniowców nie chciał przyjść do Zagłębia, gdyż dziesięciu zawodnikom kończyły się kontrakty i nie chcieli ich przedłużyć. W tym gronie było też pięciu reprezentantów.

- Mimo tych przeciwności postanowił pan zaryzykować?

- Pojechałem na rozmowy i podpisałem kontrakt na dwa lata, a Panfil został menadżerem drużyny. Na pierwszym treningu miałem tylko sześciu seniorów. Uzupełniałem skład juniorami, wracali zawodnicy z wypożyczenia i udało się utrzymać zespół w lidze w moim pierwszym roku pracy. Do drużyny wprowadziłem między innymi Radosława Kałużnego.

- Właśnie, zapytam o tego byłego reprezentanta, gdyż Kałużny wspominał w swojej książce, że zaaplikował mu pan dietę cud i był z tego powodu bardzo zły. Jak to dokładnie wyglądało?

- Radek miał sporą nadwagę, był wysoki, ale miał dość cienkie nogi. Mówiłem mu, że z taką wagą będzie wiecznie kontuzjowany. Dodatkowo dokarmiała go jedna z piłkarek ręcznych Zagłębia, która mieszkała na wsi pod Lubinem. Przywoziła mu kurczaki, gęsi, ciasta, słodycze i Radek zwyczajnie nie trzymał wagi. Ustaliliśmy w kontrakcie, że ma mieć 82 kg i wtedy dostaje każdego miesiąca pieniądze, jeśli ma więcej – nie otrzyma żadnej wypłaty. Ćwiczył, biegał, korzystał z sauny, mniej jadł i okazało się, że może utrzymać prawidłową wagę. Tak wyglądała ta dieta cud, zresztą on później mi dziękował i mówił, że gdyby mnie nie posłuchał, to kariery by nie zrobił.

- Po odejściu z Zagłębia miał pan jakieś propozycję trenowania w innych klubach pierwszej ligi?

- Była propozycja z GKS Katowice, a do Lubina przyjechał ze mną rozmawiać Marian Dziurowicz, który był prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej. GKS był już w czołówce ligi, ale ostatecznie się nie zdecydowałem i wróciłem do Celulozy Kostrzyn. Potem jeszcze były propozycje z Miedzi Legnica i Górnika Polkowice, ale żona mi już mówiła, że wystarczy życia na walizkach i czas zostać w Gorzowie. Tym bardziej, że ja tu miałem cały czas pracę na AWF.

- A jak pan wspomina pracę na gorzowskim podwórku – w Stilonie?

- Bywało różnie, ale ja zawsze powtarzałem dyrektorom, którzy próbowali ingerować w moje kompetencje: ,,Panowie, wy się znacie na włóknach, na taśmach, a ja na piłce”.  Miałem ten komfort, że nie trzymałem się kurczowo stołka trenerskiego, gdyż cały czas byłem zatrudniony w gorzowskiej uczelni. To były już jednak lata po transformacji ustrojowej, gdy od zakładu były coraz mniejsze pieniądze na piłkę. Brakowało również dobrej atmosfery.

- Który z prowadzonych przez pana zawodników wywarł na panu największe wrażenie?

 - W Zagłębiu prowadziłem szybkiego reprezentanta Polski, a później piłkarza Bundesligi, Sławomira Majaka. To był bardzo dobry zawodnik. Dodałbym jeszcze Radka Kałużnego oraz Burzawę. Zenek miał niezłe uderzenie z lewej i prawej nogi oraz dodatkowo świetnie grał głową, chociaż nie imponował wzrostem. Miał niesamowity instynkt piłkarski, ale przede wszystkim myślał na boisku i seryjnie zdobywał gole. Zresztą, Zenka sprowadziłem z Wojcieszyc do Stilonu w latach 80. XX wieku.

- Ogląda pan mecze naszych trzecioligowych drużyn?

- Rzadko się pojawiam, gdyż na weekendy wyjeżdżam z Gorzowa do domku nad jeziorem w okolicach Mierzęcina. Śledzę oczywiście wyniki trzeciej ligi.

- Czym w tej chwili się pan zajmuje na gorzowskiej uczelni?

- Prowadzę specjalizację dla studentów z piłki nożnej. Kształcimy tu nauczycieli wychowania fizycznego, a nie trenerów, a nauczyciel musi mieć pewien zasób ćwiczeń, który musi pokazać w szkole. Nie musi znać jakichś głębokich tajników taktyki.

- Dziękuję za rozmowę.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x