Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Jaropełka, Marii, Niny , 3 maja 2024

Nie mogłem sobie znaleźć towarzystwa

2014-06-03, Nasze rozmowy

Ze Stanisławem Żytkowskim, gorzowskim prawnikiem, byłym działaczem politycznym i społecznikiem, rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_7677.jpg

- Za nami pierwsze wybory w tym roku. Potem następne i kolejne. Śledzi pan jeszcze politykę?

- Staram się być porządnym obywatelem na tyle, żeby wiedzieć, co się dzieje, więc śledzę. Uważam, że każdy powinien mieć orientację. Po to się walczyło o system demokratyczny, żeby w nim jakoś partycypować. A trudno to robić, nie mając jakiejś elementarnej wiedzy.

- No właśnie walczył pan o ten ustrój, trochę posiedział w więzieniu, trochę był internowany…

- To też było więzienie…

- No fakt, też. Jak ocenia pan zatem tę demokrację z perspektywy tych 25 lat?

- Dobrze. Nie optymalnie, bo nie wiem czy ideały zdarzają się na tym świecie, ale na tle innych krajów uważam, że nie mamy się czego wstydzić. A nawet wręcz przeciwnie. Takim przykładem najlepiej pokazującym nasze osiągnięcia może być porównanie z terytorium NRD, gdzie wpakowano ciężkie miliardy marek, a potem euro, a mimo tego oni ciągle odstają. Trudno oczekiwać, żeby akurat Polska dokonała w tym czasie cudu.

- A podoba się panu ten ekstremizm polityczny w wydaniu chociażby PiS-u i pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego albo najnowsza prawica z panem Korwinem-Mikke i to, co ci ludzie publicznie mówią?

- Nie, oczywiście że się nie podoba. Kiedyś lubiłem felietony Korwina-Mikke, bo był dobrym felietonistą. Myślę, że to jest kariera w stylu Leppera i ona długo nie potrwa. Natomiast zdumiało mnie, że jakieś kobiety się na tych listach, tej partii, się znalazły, oraz że głosowali na tę partię młodzi ludzie, chociaż to akurat mniej mnie dziwi. Ale te panie trochę potwierdziły chyba, że jednak ma rację. Natomiast prezes Kaczyński i jego polityka… No cóż, myśmy się poznali w latach 90., będąc w senacie, od początku postrzegałem go jako wielkiej klasy szkodnika politycznego, tak mi zostało i nigdy o nim zdania nie zmieniłem. Nie podobało mnie się, jak zaczął rozbijać OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny przy przewodniczącym NSZZ „Solidarność” zrzeszający posłów i senatorów pierwszego sejmu „kontraktowego” w latach 1989-1991 z listy Komitetu Obywatelskiego – red.) i dzielił scenę polityczną na lewicę i prawicę. Nie zgadzam się z opinią, że jest to jakiś genialny strateg, bo uważam, że jest żadnym strategiem.

- Ogląda pan tę wielką politykę…

- Nie oglądam. Czytam.

- No dobrze, śledzi zatem tę wielką politykę, ale sam czynnie już w niej nie bierze udziału. Od jak dawna?

- Od dość dawna.

- Czemu?

- No z wielu powodów. I wiekowych, i preferencji wyborców, i pewnych zmian politycznych. Dużo rzeczy się na to składa. No ja trochę życia poświęciłem na politykę, potem jednak też chciałem zrealizować karierę zawodową, bo nie bardzo mi się uśmiechało życie na łasce wyborców. Bo jak wiadomo ich łaska na pstrym koniu jeździ i bywa z nią różnie. To jest sprawa pierwsza. A druga to taka, że partia, w której byłem, została przez wyborców skreślona. Już dalej nie miałem ochoty takiej w polityce uczestniczyć. Uważam, że Unia Demokratyczna, i w mniejszym może stopniu, ale też Unia Wolności, to były dobre projekty polityczne. Przegraliśmy i czas było się z tym pogodzić. No i jeszcze jeden ważny aspekt, to nasze nieszczęsne województwo. Tworzenie polityki w tym naszym województwie jest w 50% przynajmniej grą personalną między Gorzowem a Zieloną Górą, a mnie taka przepychanka wcale nie interesuje.

- To co, warto było się angażować, i warto było siedzieć w „internacie” (powszechne określenie internowania – red.) i więzieniu?

- Jednak tak, bo można dziś spokojnie żyć. Fakt, że jak się wie, że można pójść siedzieć, to człowiek taki spokojny nie jest. Ale jak się już wyszło i się przeżyło, to nawet pozostaje fajnym wspomnieniem. Człowiek tak ma, że lepiej pamięta te rzeczy lepsze, niż gorsze. Ja jakoś szczególnie nie narzekam, bo jakoś szczególnie nie ucierpiałem, jakby już tak wprost powiedzieć, ale wtedy to było męczące, bo przecież ten dziwny stan (stanu wojennego i czasu po nim – red.) trwał dłużej niż II wojna światowa i wbrew pozorom trochę obciążenia się z tym wiązało. Ale jak się już skończyło, to było OK.

- To właśnie w wiezieniu zaczął się pan uczyć angielskiego?

- Tak, w „internacie” zacząłem… Chociaż kiedyś znałem angielski dość dobrze, ale potem minęło wiele lat, nie było kontaktu z językiem, ani też potrzeby, bo nie było możliwości posługiwania się językiem, więc gdzieś się zatraciła umiejętność. Jak trafiłem do „internatu”, postanowiłem, że to nie będzie dla mnie czas stracony. A wręcz przeciwnie, że go wykorzystam i zacząłem znów się uczyć. Po wyjściu jakoś się nie przykładałem, ale jak wiedziałem, że znów idę do więzienia, to przygotowałem torbę z książkami i słownikami. Już w więzieniu zabrali mi te rzeczy do depozytu, musiałem pisać do pana naczelnika podanie o zgodę, którą on łaskawie wydał. A przy tym trafił mi się w celi więzień, kryminalista, który również całkiem nieźle znał angielski. Taki zawodowy złodziej. Czytaliśmy, rozmawialiśmy po angielsku. Fakt, że niedługo, ale zawsze.

- To tam po angielsku czytał pan Biblię?

- Biblię to czytałem później. Po polsku nie przeczytałem, ale po angielsku tak. Już w czasach wolnej Polski. Kiedyś kupiłem w Warszawie w takim sklepie Brytyjskiego Towarzystwa Biblijnego wydanie pisane dla prostych ludzi, tłumaczone na współczesny angielski. Tam nawet miary są podawane w przeliczeniu na współczesne jednostki, nie izraelskie (śmiech). Założenie tłumaczy było takie, że Biblia była pisana dla rybaków i innych prostych ludzi i oni mieli to pismo zrozumieć. I tak zostało to przetłumaczone, aby rybak mógł przeczytać. No więc przeczytałem. Długo to trwało, bo tam są przeróżne rozdziały, choćby kilka stron zajmują rodowody Jezusa, ale przeczytałem.

- Jeszcze w czasie politycznej działalności zaczął pan pomagać bezdomnym.

- Zawsze to robiłem. Jestem członkiem-założycielem gorzowskiego Towarzystwa Pomocy im. Świętego Brata Alberta, które powstało w 1987 r.

- I po co to panu było? Adwokat, polityk, działacz solidarnościowy i jeszcze to.

- Politykiem ‒ to trudno w tamtym czasie nazwać.

- No dobrze, był pan opozycjonistą.

- W momencie, kiedy zakładaliśmy koło, w tym 1987 roku, nie miałem zbyt wielkiego pojęcia o bezdomności. Dla mnie wówczas bezdomność łączyła się z 15-letnim czekaniem w kolejce po mieszkanie w spółdzielni, a nie z patologią, bo tych spraw nie łączyłem. I dla mnie, kiedy w „Solidarności” ruszył program budowy społeczeństwa alternatywnego, tworzenie niezależnych organizacji, to był element jakiegoś tam działania. I tylko tyle. Dopiero później, kiedy mogłem się temu przyjrzeć, bezdomności w szerszym znaczeniu, zacząłem rozróżniać, że bezdomność to nie jest brak mieszkań, a raczej fakt bardzo głębokiego upadku człowieka. A potem się tak trafiło, że spotykałem tam także i swoich przyjaciół, między innym z internowania czy z Solidarności. Życie jest po prostu różne.

- Ale to i tak dziwne. Bo przecież 1987 rok, to komuna, jej schyłek co prawda, ale jeszcze. I w tamtym systemie oficjalnie wszyscy mieli pracę, wszyscy mieli jakieś mieszkania, albo samodzielne, albo u rodziców, a tu nagle pewna grupa ludzi w Gorzowie dostrzega problem bezdomności.

- To jest pytanie do nieżyjącej już pani Teresy Klimek. To właśnie ona spotkała człowieka na klatce schodowej, on był głęboko uzależniony od alkoholu i bezdomny właśnie. To ona poczuła potrzebę pomocy i tak to wyglądało. Pierwsze towarzystwo powstało we Wrocławiu. My o tym wiedzieliśmy i zresztą my byliśmy jednym z pierwszych kół w Polsce poza Wrocławiem. Przy tworzeniu koła Teresa Klimek wybrała ludzi, którzy chcieli jej pomóc, no i wybrała ludzi związanych z Klubem Inteligencji Katolickiej i „Solidarnością”. To były jej środowiska.

- Czy to, że udało się wypracować taki model wychodzenia z bezdomność, jest sukcesem? Bo przecież skutecznie pomagacie bezdomnym.

- Myślę, że tak. Nas od początku nikt nie rozpieszczał, uczyliśmy się sami, jak pomagać. Wypracowaliśmy sobie własny model. Mamy trzy placówki: noclegownię, schronisko i mieszkania treningowe, gdzie każdy może popróbować swego własnego sposobu na wyjście z bezdomności. My tych ludzi dopingujemy do tego, aby wyszli od nas. Co roku przynajmniej kilkanaście osób się usamodzielnia. Dokładnej liczby nie pamiętam, ale konkretne dane są na naszej stronie internetowej, można sprawdzić. Tam zresztą można przeczytać o całej naszej działalności.

- Mija kilka lat. Prawnik, działacz „Solidarności”, internowany, więziony, pomagający bezdomnym zostaje Honorowym Obywatelem Miasta. Co pan wówczas czuł?

- Nie wiem. Nie będę ukrywał, że byłem zadowolony. Jest to sympatyczne, że ktoś to wszystko dostrzegł i docenił. Nigdy się nie ubiegałem o żadne zaszczyty. Nie przewidywałem, że do czegoś takiego dojdzie.

- I co z tego tytułu pan ma, darmowe przejazdy tramwajem?

- Nic. Dosłownie nic, łącznie z tym, że nawet prezydent miasta spotkać się ze mną nie chce, kiedy kilka razy usiłowałem się z nim umówić na spotkanie w sprawach Towarzystwa Brata Alberta, co uważam za co najmniej śmieszne. Podobnie było w przypadku choćby takiej uroczystości, jak otwarcie Filharmonii Gorzowskiej. Ja nie oczekuję darmowych zaproszeń, chciałem zapłacić za bilet i tam być, ale kiedy chciałem kupić bilet, już go zwyczajnie nie było. No i nie słyszałem IX Symfonii Ludviga van Beethovena na otwarcie. Myślę jednak, że miasto powinno wypracować sobie formułę, czego oczekuje od Honorowych Obywateli Miasta. Jak już mówiłem, usiłowałem się spotkać z prezydentem Tadeuszem Jędrzejczakiem w sprawach towarzystwa. Spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Poza tym dzwoniłem do sekretariatu, pani sekretarka mówiła, że tak, że połączy, jak prezydent wróci, i było jak zawsze. Potem spotkałem prezydenta na pogrzebie Eugeniusza Tyranowskiego (również znany gorzowski prawnik – red.), i też mówiłem, że chciałbym się spotkać. Usłyszałem zadzwoń – bo jesteśmy na ty – na komórkę, a ja na to, że nie mam. Na to usłyszałem, że prezydent jedzie do Warszawy, ale jak wróci, to się spotkamy. Ale nie zadzwonił i się nie spotkaliśmy. Potem zadzwoniłem w końcu na tę komórkę, usłyszałem, że właśnie prezydent właśnie jedzie do urzędu i jak dojedzie, to zadzwoni. Widać do tej pory nie dojechał, bo nie zadzwonił. Już więcej się nie starałem.

- No i kolejna kwestia. Pamiętam, jak w listopadzie 2013 roku przyszłam niedzielnym rankiem pod pomnik Mickiewicza, skąd startował na kolejną wycieczkę Klub Turystyki Pieszej Nasza Chata i to zaskoczenie. Bo przewodnikiem klubowym ni mniej, ni więcej, okazał się… mecenas Stanisław Żytkowski. Zaskoczyło mnie to, że uprawia pan turystykę pieszą i to od lat. Jak to z tą turystką jest?

- To już trwa coś około 20 lat. Jesienią będzie dokładnie 20. Najpierw czytałem ogłoszenia o wycieczkach klubu i tak sobie mówiłem, że się wybiorę. No i w końcu się wybrałem. Wtedy był przewodnikiem Leszek Mandela, poprzedni prezes, bo teraz jest Małgorzata Szymczak. Potem Leszek się wycofał i tak się stało, że naturalnie zacząłem prowadzić te wycieczki. Jak chodziliśmy z Leszkiem, to z reguły znakowanymi szlakami, których zresztą jest już coraz mniej. A ja ustalam sobie trasy takie inne, po chaszczach (co się tłumaczy, po zaroślach i bezdrożach – red.), własne. Staram się za każdym razem wymyślić coś innego, żeby sobie urozmaicać. Turystyka piesza wiąże też z faktem, że w 1990 roku wszczepiono mi rozrusznik serca i wtedy okazało się, że muszę zacząć prowadzić aktywny tryb życia. Więc kupiłem rower górski i zacząłem jeździć po lasach. A że nie mogłem sobie znaleźć towarzystwa, więc jeździłem sam. To takie trochę nudne było, bo ani się do kogo odezwać, czasem nie dało się gdzieś przejechać, wówczas trzeba było ten rower tachać, co też niezbyt przyjemne było. Dlatego rower odstawiłem i zacząłem chodzić. Poszedłem pierwszy raz i tak to się zaczęło.

- Ale chodzenie to nie wszystko… Przecież pan pływa, mam na myśli spływy kajakowe, jeździ na nartach, więc rzeczywiście prowadzi pan bardzo aktywne życie.

- Uważam, że tak powinno być, choćby i po to, żeby się sadłem nie zarastać.

- Kolejne moje spore zaskoczenie, co do pana osoby, odbyło się w Paradyżu, kiedy byłam pierwszy raz na koncercie z cyklu „Muzyka w Raju” w seminarium duchownym naszej diecezji. Bo oto w jednej z pierwszych ławek ślicznego barokowego kościoła zobaczyłam pana. Dlaczego klasyka?

- Na „Muzykę w Raju” jeżdżę od początku. Bardzo lubię to miejsce, kupuję karnet i jeżdżę. Nie jestem jakimś tam wielkim melomanem, znawcą. Podziwiam ludzi, którzy potrafią rozmawiać o muzyce i mądrze się wypowiadać. Bardzo lubię słuchać klasyki. Słucham Polskiego Radia Program 2, słucham muzyki z płyt. Od innych rozgłośni odpędził mnie hałas, czyli te cholerne reklamy co pięć minut. Dwójka tego nie ma. Tam też nie ma tych durnowatych rozmów o niczym, nie ma takiego infantylnego stylu, kiedy słuchacza traktuje się jak idiotę.

- A skoro o muzyce. Choć nie udało się panu być na koncercie inauguracyjnym, to bywa pan w FG?

- Przyznać trzeba, że dawno nie byłem. Moja wina.

- Minęło już trzy lata od jej otwarcia. Jak pan ocenia powstanie filharmonii w Gorzowie. Potrzebna czy też może nie?

- Jest.

- Nawet za te 133 mln zł?

- Na ten temat nie będę się wypowiadał, aczkolwiek wybudowanie parkingu tak, że trzeba w deszczu przejść kawałek, to z lekka absurd. Bo gdzie indziej jest inaczej. Ale filharmonia w takim mieście, jak Gorzów jest potrzebna. Zdaję sobie sprawę, że do takiej instytucji trzeba dopłacać, ale jest potrzebna. Ale wolę dopłacać do filharmonii niż do żużla, mimo tego, że na stadion przy Śląskiej chodzi dużo ludzi.

- Fakt, sporo więcej. Był pan kiedyś na żużlu?

- Jako dziecko. I nawet mnie się podobało. Ale potem, jak już byłem na aplikacji, protokołowałem sprawę pewnego żużlowca, wówczas u szczytu kariery, oskarżonego o dość ciężkie przestępstwo, no i wówczas mnie się zmieniło spojrzenie na ten sport. O szczegółach mówić nie będę, bo ten człowiek żyje.

- No i wróćmy do miejskiego podwórka, tego obywatelskiego. Skończyły się jedne wybory. Za chwilę drugie, samorządowe. Czy myśli pan, że obecny prezydent ma szansę na następną kadencję?

- A startuje?

- Na razie otwarcia oficjalnego kampanii nie było, ale, patrząc na to, co się dzieje, można myśleć, że tak.

- Rzeczywiście można tak domniemywać. I myślę, że może wygrać. A to za sprawą braku wyraźnego kontrkandydata. Może nie w pierwszej turze, jak to miał w zwyczaju, ale jednak tak. Przeciwnicy są zbyt słabi, aby zagrozić. A tak swoją drogą to trochę dziwne, że prezydent RP może kandydować tylko dwa razy, na dwie kadencje, a prezydent miasta na nieograniczoną liczbę…

- Dziękuję.

Renata Ochwat

Stanisław Żytkowski urodził się 1 stycznia 1948 roku w Gorzowie Wielkopolskim.  W 1970 r. skończył prawo na poznańskim Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Ma uprawnienia do wykonywania zawodów sędziego, radcy prawnego i adwokata. W czasie Marca 1968 roku uczestniczył w wiecach i studenckich manifestacjach. Od 1980 należał do „Solidarności”. Był wśród założycieli działającej w 1981 (od lipca do grudnia) Polskiej Partii Demokratycznej. W stanie wojennym był internowany od 13 grudnia 1981 do 23 lipca 1982. W latach 80. pracował jako specjalista ds. organizacyjno-prawnych w Wojewódzkim Zakładzie Usług Wodnych w Gorzowie. W dalszym ciągu działał w opozycji demokratycznej, wchodził w skład podziemnej Regionalnej Komisji Wojewódzkiej związku, współorganizował druk i kolportaż niezależnych pism. W 1984 był więziony przez sześć miesięcy, został zwolniony na mocy amnestii. W latach 1989-1990 kierował regionalnym zarządem „Solidarności". Z ramienia Komitetu Obywatelskiego w latach 1989-1991 pełnił funkcję senatora I kadencji. Jest współzałożycielem gorzowskiego koła Towarzystwa Pomocy im. Św. Brata Alberta., któremu przewodniczy od 1998. W latach 90. sprawował mandat radnego rady miejskiej w Gorzowie Wielkopolskim. Od 1990 prowadzi prywatną kancelarię adwokacką. Należał do Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wycofał się z życia partyjnego w sprzeciwie wobec planów powołania Partii Demokratycznej.

W 2010 roku został Honorowym Obywatelem Miasta Gorzowa. A w 2011 roku prezydent RP Bronisław Komorowski w uznaniu zasług odznaczył Stanisława Żytkowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Jest żonaty, ma dwóch dorosłych synów i jest szczęśliwym dziadkiem jednej wnuczki.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x