2025-01-14, Czy warto nad Wartą?
Spacery po Gorzowie to okazja do refleksji nad przemijaniem. Miasto, które pamiętamy z lat młodości stopniowo zanika, by ostatecznie pozostać tylko wspomnieniem.
Urocze zakamarki, miejsca które wiążemy z wyjątkowymi zdarzeniami, ludzie, zapachy. Wszystko to przesypuje się jak kwarcowy piasek w klepsydrze czasu.
Kto dziś pamięta chociażby restaurację Don Vittorio, gdzie serwowano najlepszą lasagne w mieście? Całości dopełniało pieczywo czosnkowe w roli czekadełka. Coraz mniej osób pamięta także Celtic Pub przy ulicy Kosynierów Gdyńskich, gdzie można było napić się dobrego ciemnego portera po niedzielnym żużlu. Niektórych zaskoczę, ale w czasach dinozaurów na żużlu bywałem. Co prawda z niecierpliwością wyczekując na biegi nominowane, zwiastujące koniec meczu oraz przemieszczenie się do pubu, ale fakt się liczy. Z sentymentem wspominam spędzone tam chwile. Nie tylko ze względu na wyjątkowość pewnych osób in pectore, ale także panujący klimat tamtej bezpretensjonalnej epoki.
Przenosząc się w czasie głębiej, do wczesnego dzieciństwa, przypominam sobie handlową mapę miasta, która według dzisiejszych standardów porównywalna była z pustynią. Sklep numer jeden dla każdego gorzowskiego dzieciaka, czyli główny sklep z zabawkami, znajdował się w miejscu obecnej Ukrainoczki. Uzupełniała go Centralna Składnica Harcerska przy obecnym Wełnianym Rynku, gdzie od czasu do czasu rzucano bezcenne elementy kolejek PIKO oraz modele do sklejania. Nie zliczę ile to razy popełniałem poniedziałkowe wagary, gdy w weekend pojawiała się tam kartka z napisem przyjęcie towaru. Zapach elementów taboru kolejowego w skali HO wyczuwałem z kilometra, by od wczesnych godzin porannych karnie stanąć w kolejce pod sklepem w zacnym towarzystwie innych wagarowiczów, którzy za model bardziej wypasionej lokomotywy gotowi byli koczować pod sklepem choćby tydzień.
Przykłady jedne z wielu. Każdy z Was ma swoją mapę wspomnień podróży po miejscach, które zniknęły jak tajemniczy kot z „Alicji w Krainie Czarów”. Pomyśleć tylko, że zamiast AliExpress funkcjonował Stary Dom Towarowy, Arsenał dzielnie zastępował Allegro, a pani Basia z zakrwawionym tasakiem była cywilizacyjną forpocztą działu mięsnego w Lidlu.
Są jednak obszary, które cofnęły nas w rozwoju. Wystarczy spojrzeć na gorzowski dworzec, tętniący życiem jeszcze kilka dekad temu. Bywałem tam praktycznie co niedzielę, gdy zsyłany przez matkę do Katedry dekowałem się na peronie pierwszym dworca, obserwując wjeżdżające co chwilę parowozy. Pociągi, z których wysypywał się tłum ludzi. Hałaśliwe, spowite dymem i parą. Podróż była prawdziwą przygodą, nie zaś bezkształtnym przemieszaniem się z punktu A do punktu B. Zamiast smartfonu, w ręku pętko kiełbasy oraz jajko na twardo. Chwilo trwaj.
Dziś niemymi świadkami tamtej historii są tylko gorzowskie mury, przykryte grubą warstwą otynkowanego po taniości styropianu.
Robert Trębowicz
Za sprawą geniuszu inwestycyjnego miejskich urzędników leżąca w ujściu Kłodawki metropolia gorzowska ponownie ma swoje ogólnopolskie pięć minut.