2023-10-11, Tym żyje Gorzów
Jedna z najbarwniejszych postaci gorzowskiej kultury, Leszek Bończuk przegrał kolejne rozdanie z własnym sercem. Zmarł w gorzowskim szpitalu.
Coraz bardziej skraca się nasza ławka. Właśnie się dowiedziałam, że na Niebieskie Łąki odszedł Leszek Bończuk. Choć z Myśliborza, ale całe życie związany z Gorzowem. Z gorzowską kulturą. I choć nigdy nie brylował na scenach czy przy mikrofonach, to bez niego wiele rzeczy zwyczajnie by się nie udało.
Obrazek pierwszy. Gorzowski Urząd Wojewódzki, jeszcze w tych czasach, kiedy takowy był. Małe biuro wydziału kultury. Za jednym z biurek siedzi Bończuk. Ktoś przychodzi, pyta o imprezę. Dyrektor Janusz Dreczka barwnie opowiada, ale jak o szczegóły, to Leszek Bończuk. I mówi po kolei, co, jak i gdzie. Coś się nie zgadza, ale wiadomo, ludzie kultury mają to, że czasami się nie zgadza. Bończuk mówi – będzie grać. I gra.
Obrazek drugi. Zaczyna się Romane Dyvesa. Już dokładnie nie pamiętam, które to było rozdanie, drugie czy trzecie. Nagle w Gorzowie zjawiają się dwie kapele romskie o tej samej nazwie i z tego samego miasta w Słowacji. Zamieszanie. Leszek Bończuk mimo późnej pory wkracza do akcji. Wszystko udaje się opanować, łącznie z tym, że skłóceni ze sobą muzycy zaczynają rozmawiać, a efekt końcowy jest taki, że nawet razem na scenie występują. Kto sprawił?
Obrazek trzeci. Do świadomości różnych ludzi przebija się informacja, że niedaleko Myśliborza, bo w Pszczelniku, jest pomnik lotników litewskich, którzy bili rekord świata w przelocie – w 20-leciu międzywojennym to było. Miejsce święte dla Litwy, dla Polaków ot takie sobie. Lata trwa przywracanie pamięci o tym miejscu. Kto ciągle działa w tej sprawie – ano Leszek Bończuk. Efekt – znakomite upamiętnienie i jedno z najwyższych odznaczeń Litwy dla Bończuka. Za działania na rzecz pamięci o nich. I za każdym razem powtarzał – no a jak było inaczej robić? Trzeba było. Smakowite anegdoty z tamtego czasu to osobny papirus.
Obrazek czwarty. Spotkania Młodych Kompozytorów i Autorów w Myśliborzu. Zaledwie pomysł, ale jest orędownik. Bończuk trochę zza biurka, a trochę własnymi drogami przekonuje, że właśnie tam, w tym dawnym klasztorze, dziś domu kultury będzie najlepiej zrobić takie spotkanie. I jest. Zjeżdża czołówka polskiej sceny piosenki autorskiej i sceny poetyckiej. Udaje się nadzwyczaj dobrze. Wiele lat to trwa. A Bończuk, jak to Bończuk, gdzieś tam się plącze (mylny widok – zawsze wiedział, co i jak robić, a jak kto go dziwnie postrzegał, to jego ślepe oczy).
Obrazek piąty. Romane Dyvesa już w rozkwicie. Do Gorzowa przyjeżdżają ważni goście, w tym gwiazdy świata romskiego z Polski i nie tylko z Polski. Edward Dębicki zalatany, bo przecież jak wiadomo bracia Romowie to rodzina, a przecież nagle trzeba kogoś przywitać, kogoś ugościć. Wydawałoby się, że cała logistyka się sypie. Ale nie. Na szczęście jest Bończuk. Tak było kiedy przyjeżdżał Leksa Manusz (Manush)– wybitny Rom, językoznawca, gwiazda. Zawsze Bończuk się nim opiekował. Dzięki niemu miałam okazję zamienić słówko z legendą językoznawstwa.
Obrazek szósty. Znów Romane Dyvesa. Na scenie w amfiteatrze tańczy i śpiewa zespół z Serbii. Na widowni euforia. Występ znakomity. Patrzę na Leszka Bończuka – muzyka z wykształcenia akademickiego oraz z tego, że bez muzyki, to nie potrafił, który ma chwileńkę czasu. Stoi gdzieś tam z boku. Pali papierosa, a na twarzy zachwyt. Czas na odpoczynek, czas na chwilkę dla siebie. Potem muzycy i tancerze korowodem – już przebrani – wchodzą do amfiteatru. Siadają w ławkach. Tylko co chwilkę słychać – Syrbia! Dobrze się bawią. Publiczność z nimi też. Jest moc, jest energia. Jest pięknie. Edward Dębicki więcej niż zadowolony, bo i ma z czego, a Bończuk? A Bończuk nadal stoi i pali kolejnego papierosa i mówi – a nie mówiłem, że to warte wszystkiego jest. Na twarzy tego wydawałoby się tylko urzędnika maluje się szczęście – do tego obrazka dodaję mnóstwo innych z Romane – zawsze wyłuskiwał cuda i zawsze mówił – Pani przyjdzie i posłucha, warto. To prawda, zawsze było warto.
Obrazek siódmy. Późna jesień, późna godzina, Klub Myśli Twórczej Lamus. Jest sporo ludzi w klubie. Ktoś gada, ktoś pije piwo. Przy z lekka rozklekotanym klubowym pianinie zasiada nagle Leszek Bończuk. Coś tam sobie gra, coś plumka. Mało kto go słucha. Muzyka niewiele to obchodzi. Gra dla siebie. Nie pytam, rozumiem.
Obrazek ósmy – wieczór autorski Kazimierza Furmana we Frankfurcie nad Odrą u Karin Wolff. W cudnym miejscu tuż obok poczty frankfurckiej. Jak wiadomo, Kazimierz trudnym autorem spotkaniowym był, szczęściem Karin umiała sobie z niepokornym poetą poradzić. Potem trzeba było wrócić na polską stronę i pojechać do Gorzowa. Zaczynają się schody. Kazimierz oznajmia, że dowodu nie ma i przez granicę nie przejdzie. Zostaje zatem tu, we Frankfurcie. Ale przecież musimy wrócić. Kto zaczyna negocjować ze służbą graniczną? Bończuk. Coś tam długo klaruje, przekonuje, nie wiem, w jakim języku, macha ręką w kierunku Słubic, wyciera pot z czoła, znów coś klaruje, ale nagle pogranicznik niemiecki mówi – możecie iść. Przeszliśmy. Bończuk ociera pot z czoła. Idziemy. Bończuk nigdy nie powiedział, jakich argumentów użył, abyśmy w komplecie – Poeta, pan Dreczka, Bończuk i ja mogli przejść przez granicę.
Takich obrazków, takich opowieści jest jeszcze więcej. Bo do tego trzeba dołożyć jeszcze współpracę ze środowiskiem szczecińskim, kilka różnych festiwali muzyki klasycznej, w których brał udział, organizację kształcenia muzycznego na poziomach podstawowych i jeden więcej, w tym powołanie dzisiejszej Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Gorzowie. Współpracował też z naszą redakcją, podsyłając czasami bardzo fajne artykuły o ludziach kultury.
Bukiet, który układa się na życie Leszka Bończuka jest nieskończenie wielki. Jak do tego dodać jeszcze stałą potrzebę słuchania muzyki i to bardzo różnej, jej ocenę kształconym uchem i nigdy żadnego złego słowa nawet adresem największego rzępoły publicznie wygłoszonego, co innego podczas obrad jurorskich, ale to już w sekrecie obrad jurorskich pozostanie, to jawi się piękna postać.
Takim był Leszek Bończuk. Całe życie mówiłam do niego per – panie Bończuk albo panie Leszku. Nie ma już zwyczajnie takich ludzi. Urzędników – nieurzędników, którzy dobrze radzili sobie z kwitami (vide Romane Dyvesa), z ludźmi – roszczeniowymi albo zagubionymi w swoim artyzmie, ludzimi, dla których kultura była chyba najważniejsza.
Jak napisałam na początku, nigdy z przodu, nigdy przy głównym mikrofonie, ale bez niego by się nie udało. Nawet wówczas, kiedy do Gorzowa przyjechał Jerzy Ficowski. Trudny bardzo rozmówca. Pojawili się też wówczas Romowie ze Stowarzyszenia Romów w Polsce ze swoim prezesem Romanem Kwiatkowskim. Mało brakowało, a byłaby awantura karczemna. Kto lał oliwę na zburzone morze poglądów i racji? Leszek Bończuk.
Moja ławka znów się skróciła. Ile razy pójdę na Cmentarz Świętorzyski w Gorzowie i stanę w chaszczach przy pewnym ciekawym nagrobku, będę o Panu myślała.
No i szlag, do kogo ja teraz przy okazjach romskich czy litewskich będę mogła zadzwonić?
Moja ławka znów się skróciła.
Leszek Bończuk, urzędniku, nieurzędniku, Twoje odejście naprawdę sprawiło szczerbę w gorzowskiej kulturze. Nie da się jej uzupełnić. Nie ma już takich ludzi. Po prostu nie ma.
Nigdy Pana nie zapomnę.
Renata Ochwat
Ps. Oficjalny życiorys Leszka Bończuka znajduje się TUTAJ.
Gorzowscy radni domagali się podczas środowej sesji Rady Miasta ujawnienia przez dyrektora zarządzającego Stali Gorzów kwoty, za jaką klub sprzedał nazwę stadionu.