2024-08-12, Prosto z miasta
Raczkujące piłkarstwo w Gorzowie tuż po II wojnie światowej miało oddanego trenera, który prowadził tu przez wiele lat kilka zespołów.
Trenerem tym był Władysław Sieja, wzmiankowaliśmy o nim w artykule poświęconym trenerom ze Lwowa TUTAJ, obiecując jednocześnie, że przybliżymy postać tego ważnego trenera, co niniejszym czynimy.
Władysław Sieja urodził się we Lwowie 1 listopada 1911 roku i od dziecka interesowała go piłka nożna. Lwów natomiast na mapie kraju w tym czasie był ważnym ośrodkiem piłkarskim. Tam powstał najstarszy klub w Polsce, czyli Lechia, a medale mistrzowskie zdobywał inny lwowski zespół Pogoń. Młody Sieja kopał piłkę na podwórku, w szkole, a potem reprezentował barwy lwowskich klubów.
Niestety, trudno dziś ustalić, w jakich konkretnie. Te najbardziej znane to Pogoń, Lechia i Czarni, lecz we Lwowie istniało jeszcze wiele innych drużyn, które występowały głównie w niższych ligach regionalnych. Kluby te były mniej popularne od wyżej wymienionych. Być może Sieja, wywodzący się ze środowiska robotniczego, reprezentował barwy Robotniczego Klubu Sportowego Lwów, który był bliski środowisku robotniczemu. Mogła to być również Lechia, w której występował kolega Siei, późniejszy trener kadry Ryszard Koncewicz.
Sieja, jak i wielu lwowskich kibiców, zasiadał często na „ zielonej trybunie” oglądając mecze na kasztanowcach rosnących wokół stadionu Pogoni, najlepszego klubu we Lwowie. Nie wszystkich było stać na bilety, stąd miejsca na gałęziach cieszyły się ogromnym powodzeniem. Ciekawostką był fakt, że kibice swój entuzjazm oznajmiali zawodnikom gwizdami, gdyż należnych braw nie było z powodu trzymania się przez nich gałęzi. Na marginesie, we wspomnieniach czytamy, że piłkarze gości musieli unikać kasztanów rzucanych w nich przez kibiców siedzących na drzewach. Taki to był klimat przedwojennych spotkań.
Sieja ukończył we Lwowie szkołę zawodową i aż do wybuchu wojny prowadził warsztat samochodowy. W sierpniu 1939 został zmobilizowany do 6. pułku artylerii ciężkiej im. Obrońców Lwowa. Po wybuchu wojny walczył z hitlerowskim najeźdźcą w okolicach Lwowa i Przemyśla. Trafił do niemieckiej niewoli. Było to jeszcze zanim Lwów został zajęty przez Armię Czerwoną. Jak czytamy w jego książeczce wojskowej, został zwolniony z niemieckiej niewoli w marcu 1941 roku ze względu na chorobę. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej Lwów w czerwcu 1941 roku został zajęty przez Niemców.
Sieja nadal mieszkał we Lwowie, a potem w pobliskim Jarosławiu. W roku 1942 lub 1943 przystąpił do Armii Krajowej. W aktach Instytutu Pamięci Narodowej można przeczytać, że na terenie Jarosławia należał do AK – zgrupowanie „Julian”, pod pseudonimem „Ta joj”. Pełnił funkcję kolportera m.in. nadajników, tajnej prasy, broni oraz rozkazów.
- Ojciec po wojnie trafił na Górny Śląsk i ujawnił się w roku 1947 przed komunistami, którzy obiecywali żołnierzom AK amnestię. Chciał zacząć nowe życie, lecz pamiętam, że do naszego domu często, jeszcze wiele lat po wojnie, pukali „ubecy’ i zabierali ojca na 24 godziny. Wtedy, jako mała dziewczynka, długo tego nie rozumiałam, lecz bardzo o tatę się bałam - mówi Elżbieta Twarowska, córka Władysława Siei.
Sieja postanowił po powojennej „wędrówce ludów” osiąść w Gorzowie. Tu pracował jako kierowca w szpitalu i uzyskał maturę w „Ekonomiku”, gdzie w roku 1952 pełnił funkcję kierownika nowo powstałego internatu.
Poświęcił się z powrotem piłce nożnej i obronił pracę dyplomową na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Tam spotykał swoich kolegów ze Lwowa m.in. braci Matyas, Koncewicza czy Kazimierza Górskiego. W Gorzowie trenował Gwardię, Unię (późniejszy Stilon), Wartę i Stal. Brał udział w modernizacji stadionu Warty mieszczącego się przy ulicy Dąbrowskiego.
- Mieszkaliśmy przy ulicy Krasińskiego, ojciec otwierał okno i miał widok na stadion Warty. Jadł obiad i często spoglądał na stadion, czy zawodnicy zbierają się na trening. Wcześniej nie bał się pracy fizycznej przy budowie trybuny na stadionie - wspomina Elżbieta Twarowska.
Sieja trenował również kluby w innych częściach Polski, m.in. Proch Pionki, Czarni Słupsk, SHL Kielce (późniejsza Korona). Mimo korzystnych ofert pracy i propozycji zamieszkania w tych miastach wracał do żony i dwóch córek do Gorzowa. W latach sześćdziesiątych pracował na etacie trenera koordynatora w OZPN w Zielonej Górze, pełnił również funkcję trenera wojewódzkiej kadry juniorów. Był też prezesem TKKF w Gorzowie.
Potrafił wokół spraw sportu zjednoczyć wielu ludzi, dla młodzieży był dobrym wychowawcą i doradcą w sferze pozasportowej. Zimą organizował zajęcia dla młodzieży wylewając dla niej lodowisko przy ulicy Krasińskiego, które dzięki niemu miało też oświetlenie. Miał charyzmę, poważanie i posłuch wśród zawodników, którzy traktowali go jak surowego, lecz sprawiedliwego ojca. W każdym z gorzowskich klubów był szanowany i dobrze wspominany.
- Ojciec często w sobotę wieczorem wymykał się do znanej restauracji „ Casablanka”, ale nie wchodził głównym wejściem, lecz dla personelu. Zerkał wtedy, którzy zawodnicy są i piją alkohol, a przecież w niedzielę czekał ich mecz. Gdy tylko któryś z piłkarzy zauważył ojca, to krzyczał „ Łysy idzie” i wszyscy szybko znikali z lokalu. „Łysy” – taki pseudonim miał ojciec, gdyż był po prostu łysy. Potem z bywalcami restauracji rozliczał się w szatni. Jako trener był wymagający i konsekwentny – dodaje Twarowska.
Sieja chciał pojechać na pogrzeb matki, która została po wojnie w radzieckim wówczas Lwowie, ale nie było mu to dane ze względu na jego przeszłość w Armii Krajowej. Cały czas mówił specyficzną gwarą, tzw. bałakiem, mową lwowskich uliczników (batiarów). Stale utrzymywał kontakty z lwowskimi kolegami oraz ludźmi sportu i kultury.
- Potrafił godzinami rozmawiać przez telefon ze swoim kolegą ze Lwowa, Ryszardem Koncewiczem, śmiejąc się przy tym głośno. Równie długo rozmawiał ze słynnym trenerem boksu Feliksem Stammem, do domu na obiady zapraszał natomiast malarza Jana Korcza. Cieszył się też na wyjazdy seminaryjne, gdzie spotykał kolegów ze Lwowa – dodaje Elżbieta Twarowska.
Władysław Sieja zmarł przedwcześnie w wieku 58 lat, prowadząc zespół Łucznika Strzelce Krajeńskie.
- Ojciec był pochłonięty piłką i ta piłka go nam zabrała. Po jednym z meczów 19 października 1969 roku zasłabł w przerwie, w szatni. Po udzieleniu pierwszej pomocy przez lekarza został przez działaczy przewieziony do szpitala w Gorzowie, gdzie niestety zmarł. Byłam na tym spotkaniu w Strzelcach, a ojciec w trakcie meczu bardzo się denerwował. Wypalił ponad paczkę papierosów, a gdy mu się skończyły własne, palił te otrzymane z trybun przez kibiców – wspomina ze smutkiem córka trenera.
Przed śmiercią Sieja dostał propozycję objęcia pracy w pierwszej lidze w Zagłębiu Sosnowiec, do czego namawiał go trener Koncewicz. Nie zdążył skorzystać z tej propozycji.
W nekrologu trenera czytamy ,,Swoją nieskazitelną postawą sportową i wychowawczą zjednał sobie życzliwość zawodników i wielu sympatyków tej dyscypliny”.
Pochowano go w Gorzowie na cmentarzu przy ulicy Żwirowej, a jego grób niedawno, bo w roku 2022, został wpisany do ewidencji grobów weteranów walk o wolność i niepodległość Polski.
Dodajmy, że Sieja w 1985 roku został wybrany do dziesiątki trenerów z okazji 40-lecia piłkarstwa gorzowskiego. Był też odznaczony Złotą Odznaką Polskiego Związku Piłki Nożnej. Jego wychowankami byli m.in. Adam Kaczorowski, Edward Kassian, Marian Jusza, Stanisław Turowicz, Jerzy Wandelt, Stefan Studziński.
Córka trenera, Elżbieta Twarowska, skierowała w 2017 roku prośbę do gorzowskiego magistratu, podpisaną przez jego wychowanków, znajomych, działaczy sportowych, społecznych, aby jego imieniem nazwać jedną z gorzowskich ulic. Pismo to jednak zostało bez odpowiedzi. Może jednak warto pochylić się ponownie nad postacią trenera Władysława Siei, żołnierza AK, do końca życia oddanego idei sportu i szlachetnej rywalizacji. O takich osobach warto pamiętać, szanować i odpowiednio je upamiętniać.
Przemysław Dygas
Od redakcji: Osoby, które pamiętają trenera Sieję i chciałyby się podzielić wspomnieniami o nim, prosimy kontakt z redakcją.
To był ładny, październikowy poranek. Tylko w mieszkaniu przy Kosynierów Gdyńskich było niespokojnie. Na fotelu, otulony kocem, ze światem żegnał się szczupły mężczyzna. Mija piętnaście lat od śmierci Kazimierza Furmana.