więcej

więcej
Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Żużel »
Anieli, Kasrota, Soni , 28 marca 2024

W dniu meczu został przykuty do kaloryfera

2022-02-11, Żużel

- Nie wiem kim byłbym, gdybym nie trafił na tor żużlowy? Może zwykłym bandziorem lub chuliganem… - zastanawia się były żużlowiec Stali Gorzów Mirosław Ćwikła, który właśnie świętuje 68 urodziny.

Od lewej: Bogusław Nowak, Zenon Plech, Edward Jancarz i Mirosław Ćwikła
Od lewej: Bogusław Nowak, Zenon Plech, Edward Jancarz i Mirosław Ćwikła Fot. Archiwum EG

Mirosław Ćwikła urodził się 11 lutego 1954 roku w Szczecinie. Po kilku latach rodzice podjęli decyzję o przeprowadzce do Świnoujścia, ale minęło kolejnych kilka lat i wszyscy znaleźli się w Gorzowie. - Mama chciała, a ponieważ pojawiła się okazja do zamiany mieszkania z kimś z rodziny, to znaleźliśmy się w Gorzowie – wspomina.

Dotrwali tylko w czwórkę

Po przeprowadzce rodzina Ćwikłów zamieszkała przy ul. Fabrycznej. Mały Mirek bardzo z tego się ucieszył, szybko też zakochał się w żużlu. Bardzo blisko miał na stadion żużlowy, zaczął chodzić na treningi, gdzie z pasją czyścił motocykle Andrzejowi Pogorzelskiemu, Jerzemu Padewskiemu, Edmundowi Migosiowi czy Edwardowi Jancarzowi. W zamian dostawał prawdziwe, żużlowe okulary. Kiedy szedł na podwórko i razem z kumplami ścigał się na rowerach oczywiście z dumą zakładał okulary. Gdy już stuknęła mu 18-stka poszedł do szkółki. Nigdy nie siedział na motocyklu, raz tylko na Komarku. Chciał wcześniej spróbować jazdy, ale mama powiedziała, że mu nie podpisze zgody. Nie chciała mieć go na sumieniu. Wiosną 1972 roku był już pełnoletni i nikogo nie musiał pytać się o zdanie. Trafił na największy w historii klubu nabór. Na liście pojawiło się ponad 280 chętnych.

PRZECZYTAJ:

Utrzymanie podium byłoby dużym sukcesem

- Złapałem się za głowę jak to zobaczyłem – opowiada dalej Mirosław Ćwikła. – Mi pierwszy trening wyznaczono po dwóch miesiącach. Byłem załamany. Na szczęście tylko przez chwilę. Kiedy usłyszałem, że bez prawa jazdy nie mam co tutaj szukać, ucieszyłem się, że mam tyle czasu i natychmiast pobiegłem wyrobić ten dokument – wyjaśnia.

Treningi szkółki prowadził Andrzej Pogorzelski. Tempo wykruszania się adeptów było piorunujące. Wystarczyło, że jeden upadł i kolejnych dziesięciu uciekało do domów. Pogorzelski miał również własne, twarde zasady rekrutacji. Wystarczyło mu, że ktoś przejechał kilka okrążeń i albo dostawał następną szansę albo był wyganiany.

- Do jesieni dotrwało nas czterech – kontynuuje Mirosław Ćwikła. – Oprócz mnie byli to Andrzej Mielczarek, Jan Puk i Janusz Tarasewicz. – Licencję zdawaliśmy przed jednym z meczów ligowych. Stres był ogromny. Na trybunach było mnóstwo ludzi. Zresztą ja przeżywałem ten egzamin długo wcześniej. Pamiętam jak wcześniej, podczas innego meczu, mieliśmy biegi pokazowe. Chodziło o poznanie klimatu meczowego. Jak zobaczyłem tych kilka tysięcy ludzi, to po starcie wjechałem prosto w płot. Zapomniałem skręcić w lewo – śmieje się, choć wtedy do śmiechu mu nie było.

Licencję zdał jednak spokojnie, miał nawet najlepszy czas z wszystkich zdających. Potem trafił już pod skrzydła Edwarda Jancarza, który po odejściu Pogorzelskiego do Unii Leszno prowadził treningi z najmłodszymi.

Brakowało chłodnej głowy

Przez następne lata Mirosław Ćwikła zyskał wielką sympatię kibiców. I to nie tylko dlatego, że wyróżniał się bujną czupryną. Po prostu nie uznawał kompromisów. Szybko stał się jednym z najbardziej widowiskowo jeżdżących juniorów Stali. Zawsze chciał wygrać, często z tego powodu notował upadki. Dzisiaj po latach uważa, że brakowało mu zimnej głowy. Jak wsiadał na motocykl myślał tylko o tym, żeby jako pierwszy dojechać do mety. A że umiejętności nie były jeszcze najwyższe, z tą jazdą bywało różnie.

- Kiedyś z meczu z Polonią Bydgoszcz leżałem trzy razy a mimo to wyprosiłem u trenera Nieścieruka, żeby puścił mnie do jeszcze jednego wyścigu i z Bogusiem Nowakiem wygraliśmy ważny bieg podwójnie – przypomina.

W lidze Mirosław Ćwikła zdobył w sumie niewiele  punktów, ale trafił na złoty okres Stali. Na przestrzeni pięciu sezonów jazdy wystąpił w 23 spotkaniach, w których wywalczył z bonusami 19 punktów. Dało mu to jednak cztery złote i jeden srebrny medal drużynowych mistrzostw Polski. Sporo jeździł jeszcze w imprezach młodzieżowych, czasami stawał na podium. Choćby w 1976 roku, kiedy w jednym takim turnieju uległ tylko Romanowi Jankowskiemu.

- W tym czasie w Stali 6-7 zawodników było pewnych miejsca w składzie, a kolejna grupa walczyło o to ostatnie – tłumaczy. – Mi brakowało cierpliwości. Chciałem jak najszybciej i ryzykowałem. Z techniką zaś byłem na bakier, bo były to czasy, że organizowano mało imprez młodzieżowych. Najczęściej moje szarże kończyły się upadkami i potłuczeniami. Do tego gorzowski tor zawsze był trudny technicznie. To był i jest dalej tor dla myślących, a nie dla wariatów. Szczególnie ciężki jest drugi łuk – uważa i dalej mówi, że dużo w tym okresie pomógł mu Jerzy Padewski.

- Jurek był nerwusem i nie mógł patrzeć na moje wyczyny. Kiedyś wziął mnie, położył na torze kulki papierowe i powiedział, że nie wolno mi za nie wyjechać. Tak się nauczyłem jeździć bliżej krawężnika, bo wcześniej preferowałem jazdę po szerokiej i nie zawsze mieściłem się w torze – podkreśla.

Poszli w kajdankach

Mirosław Ćwikła wspominając czasy jazdy w Gorzowie zwraca uwagę na to, że choć był w zespole wielkich gwiazd nigdy nie czuł się tym gorszym, słabszym.

- Tworzyliśmy zgraną i super paczkę – kontynuuje. – Nie było dystansu pomiędzy przykładowo Jancarzem a młodymi. Zresztą z Zenkiem Plechem byliśmy świetnymi kumplami. Razem mieszkaliśmy na Słonecznej w kawalerkach, wspólnie jeździliśmy na mecze Warszawą ojca Zenka. Zenek sporo w tym czasie nawywijał. Kiedyś załatwił prawdziwe kajdanki od znajomego milicjanta. I nawet nie zauważyłem jak mnie przypiął do kaloryfera. Było to w dniu zawodów. Pośmialiśmy się i w pewnej chwili mówię, żeby mnie odpiął, bo już trzeba jechać na stadion. Dopiero w tym momencie kapnął się, że nie wziął kluczyków. Poradził sobie jednak przy pomocy wsuwki do włosów. Mało mu było i na meczu niepostrzeżenie spiął ręce Nowaka i Jancarza. I chłopacy szli do prezentacji w kajdankach – śmieje się.

Aż dziw bierze, że przez całą karierę Mirosław Ćwikła nie miał nic złamanego. Raz przytrafiła mu się tylko poważniejsza kontuzja. Było to wiosną 1975 roku w towarzyskim meczu z Falubazem. Zdefektował mu motocykl na wejściu w łuk i jadący za nim Jan Ratajczak wpadł na niego z ogromną siłą.

- Aż mi kask zleciał. Mieliśmy wtedy takie pilotki. Początkowo stwierdzono tylko wstrząśnienie mózgu, ale po czasie miałem wylew krwi do opon mózgowych. Dwa miesiące przeleżałem w szpitalu – dodaje.

W trakcie kariery miał kilka razy wstrząśnienie mózgu. Był moment, że jeden z lekarzy sportowych nie chciał podpisać mu zgody na dalsze uprawianie sportu. Dopiero po wizycie we wrocławskiej klinice i szczegółowych badaniach okazało się, że może dalej startować, ale gdzieś tam zapaliło mu się światełko, że jednak trzeba zacząć jeździć spokojniej. Zgodził się więc na propozycję drugoligowej Sparty Wrocław i w 1978 roku przeniósł się do stolicy Dolnego Śląska. Nie na długo.

- Byłem na kilku przedsezonowych treningach oraz wystąpiłem w turnieju towarzyskim. Działacze nie dotrzymali jednak wcześniej ustalonych warunków. Nie były one wygórowane. Chodziło o kwaterę i pracę. Kiedy zaczęli się migać, wróciłem do Gorzowa, ale Stal nie dostała z powrotem papierów z Wrocławia. Dałem sobie spokój i zacząłem pracować jako kierowca – wyjaśnia.

Miał jeździć rok, pozostał na zawsze

W następnym roku przeniósł się Ostrowa za sprawą Andrzeja Pogorzelskiego, który w 1978 roku pracował w tym klubie jako trener.

- Spotkaliśmy się przypadkowo pod koniec roku w Słowiańskiej, najlepszej chyba wtedy gorzowskiej restauracji. Pożyczyliśmy sobie wszystkiego najlepszego, ale zapytał się mnie, czy nie chciałbym przyjść do Ostrowa. I dał mi numery telefonów do działaczy. Natychmiast zadzwoniłem i prezes prosił, żebym przyjechał. Od Jurka Rembasa pożyczyłem malucha i choć akurat Polskę opanowała zima stulecia pojechałem tym polskim wynalazkiem motoryzacji do Ostrowa. Szybko się dogadaliśmy na jeden sezon i zaraz potem Pogorzelski odszedł, a przyszedł Gerard Sikora – opowiada.

Miał jeździć w Ostrowie rok, został na sześć lat. Szybko stał się jednym z liderów zespołu walczącego w drugiej lidze. Jak przyznaje, dobre wyniki zawdzięczał dobrym układom z gorzowianami. – W Ostrowie, jak i w całej drugiej lidze, sprzęt był niskiej klasy. Dlatego przyjeżdżałem do Edka Pilarczyka i Stasia Maciejewicza, którzy dopieszczali mi silnik i często kończyłem starty dwucyfrowymi rezultatami. Przy czym nasz zespół był bardzo słaby wtedy, w całym sezonie wygraliśmy jeden mecz. Nie mogłem jednak narzekać. Najfajniejsze chyba w tym wszystkim było poznanie wielu wspaniałych ludzi, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt, spotykam się i chętnie przypominamy sobie nasze młodzieńcze lata – przypomina.

Działacze z Ostrowa byli zadowoleni z postawy Ćwikły, prezydent miasta dał mu nawet mieszkanie.  Gorzowianie, widząc postępy Ćwikły, chcieli jego powrotu. – Na tyle jednak ułożyłem sobie życie w nowym miejscu, że chciałem tam zostać. Zwróciłem się z taką prośbą do prezesów Stali i ostatecznie wyrazili zgodę, choć wiem, że jakiś ekwiwalent Ostrów musiał zapłacić – tłumaczy.

Następny rok dla ostrowian również był katastrofalny, ale Ćwikła spełniał się jako lider drużyny. W 1981 roku coś drgnęło w żużlu nad Ołobokiem. Biało-czerwoni wygrali połowę spotkań, głównie dzięki znakomitej jeździe Ćwikły, choć nie pojechał we wszystkich meczach. – Miałem wtedy żyletę a nie sprzęt, tak mi gorzowscy mechanicy przygotowywali. Szczególnie Stasiu był oddany. Pamiętam, że nawet Marek Towalski kiedyś pożyczał ode motocykl na jakieś zagraniczne zawody. Musieliśmy to zrobić po cichu, bo sprzęt był klubowy i nikt by się na to nie zgodził, gdybyśmy poszli drogą oficjalną. Powiedziałem, że jadę do Gorzowa na przegląd i tylko modliłem się, żeby Marek oddał mi go w całości – przypomina.

W Ostrowie jeździł do zakończenia kariery w 1985 roku. Potem wyjechał do pracy do Niemiec, a na początku transformacji gospodarczej otworzył w Ostrowie sklep z wykładzinami. Trochę współpracował z klubem, w miarę możliwości nawet sponsorował, zrobił również licencję na kierownika startu. Mieszka nadal w Ostrowie, przez wiele lat pracował też w Holandii.

– Staram się dużo oglądać żużla w telewizji, w tym wszystkie mecze Stali, której jestem wiernym kibicem, choć w Gorzowie nie mieszkam od ponad 40 lat. Tu jednak tak naprawdę się wychowałem i tu zakochałem się w żużlu, który dał mi wiele satysfakcji i radości. Dzięki niemu zwiedziłem Polskę, co w dawnych latach nie było to takie proste. Przeciętny człowiek nie miał szans na mieszkanie, ja dostałem w miarę szybko – kończy.

Robert Borowy

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x