2025-04-22, Nasze rozmowy
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter
- Jak się stało, że mając w domu tatę – reprezentanta kadry narodowej i medalistę Polski w kajakarstwie trafiłaś na kort do squasha?
- Zaczęłam właśnie od pływania, bardzo je lubiłam. Miałam trzy-cztery lata, gdy tata zabierał mnie na Słowiankę. Basen to było moje miejsce. Fajne było to, że tata wchodził ze mną do wody, bo mama niekoniecznie (śmiech). Tata zaczął grać w Gorzowie u pana Stawczyka, a potem obserwował czeskich zawodników w Polsce i zdecydował, że Konrad, mój starszy o osiem lat brat, nauczy się podstaw squasha w Czechach, zabierał go tam i to od brata się zaczęło.
- Ile miałaś wtedy lat?
- Kiedy trzymałam rakietkę pierwszy raz, miałam pięć lat, nawet tego za bardzo nie pamiętam. Jeździliśmy z tatą i bratem do Niemiec i Czech, bo w Polsce były może trzy kluby, a tam squash był bardzo rozwinięty. Był kort w Gorzowie, ale potem go zamknęli. I żeby brat mógł grać, całą rodziną przeprowadziliśmy się do Anglii, do Bristolu. Miałam sześć lat.
- Już wtedy ciągnęło Cię do tego sportu?
- Wcześniej tylko siedziałam i oglądałam brata, ale w Anglii mama zapisała mnie na minisquasha. Taka zabawa dla dzieci, ale zaczęłam grać. Wtedy tak naprawdę zobaczyłam, o co chodzi w tym sporcie. I tak sobie graliśmy.
- Co tak małej dziewczynce spodobało się w squashu?
- To bardzo szybki sport, ciągle coś się dzieje i to mnie najbardziej zachęciło do próbowania i grania. Na turnieje brata za dużo nie jeździliśmy, pamiętam raz w Belgii i w Finlandii. Samochodem, było śmiesznie.
- Pamiętasz Twój pierwszy turniej?
- Miałam dziewięć lat. Nie było tak, że od razu mi szło, raczej przegrywałam bardzo dużo, płakałam też bardzo dużo. Musiałam jeszcze trochę pograć, mieć czas, żeby przystosować się do przegrywania i wszystkiego, co się dzieje w squashu. Bo naprawdę dużo się dzieje na korcie. A jak raz się zdenerwowałam i zaczęłam płakać, a zdarzało się tak często, jak byłam mała, to potem szybko traciłam punkty. W squashu trzeba być mocno skoncentrowanym.
- Mała Karina dostawała wsparcie, żeby tak nie płakała?
- Mama zawsze ze mną była, ale miałam z tym pewne problemy (śmiech). Angielskie korty starego typu są takie, że za kortami jest ściana i mecze ogląda się z góry. Kiedy przegrywałam, patrzyłam do góry, na mamę i bardziej się denerwowałam. Nawet jak już miałam 11-12-13 lat, ciągle patrzyłam poza kort, sama sobie tę presję zrobiłam. W mojej głowie widziałam niezadowolenie mamy. I jako 12-13-latka poprosiłam, żeby mnie nie oglądała.
- Pomogło?
- Bardzo dobrze, że tak zrobiłam i to w tak młodym wieku. Od tej pory był już tylko kort i ja. Wiedziałam, gdzie jest sędzia. I pełna koncentracja na grze. Tu i teraz. Nie byłam już taka rozproszona mamą, trenerem, innymi. Tak mam do dziś, że jestem w korcie, a nie poza nim.
- I pewnie wtedy przyszły wyniki.
- Dokładnie tak. Jak miałam 12 lat, zaczęłam grać dla Anglii i byłam w top 5 każdego rankingu wiekowego. Doszłam do finału angielskich mistrzostw. Wtedy poczułam, że robię progres i że mogę dalej grać. Nie czułam, że muszę robić wyniki, po prostu bardzo mi się podobał squash, turnieje. Ale wygrywanie też mi się podobało (śmiech). Po prostu nie miałam presji w sobie, że muszę wygrywać. Grałam, bo lubiłam.
- Kto z Tobą jeździł na turnieje?
- Tata. On też gra, to znaczy odbija (śmiech) i wie, jak to jest być w korcie. Był też takim moim trenerem. Kiedyś w Anglii trenerzy nie jeździli z zawodnikami na turnieje, tylko na najważniejsze. Jeździło się z rodzicami. Teraz nawet ja mniej oglądam squasha niż moi rodzice. A tata dawał mi rady z taktyki, nigdy nie czułam, że nie wiem, co mam robić na korcie. Zawsze byłam przygotowana do każdej zawodniczki.
- Rok 2017. Zaczynasz serię zwycięstw mistrzostw Polski.
- Tak, jako 17-latka zostałam najmłodszą mistrzynią Polski i zaczęłam przygodę z profesjonalnym squashem.
- Do 2024 roku tytuł mistrzyni Polski zdobyłaś już siedem razy, z wyjątkiem roku 2018.
- Wtedy pisałam maturę (śmiech).
- Po drodze także drużynowe medale na mistrzostwach Europy. Jak w Twoim życiu pojawiły się Stany Zjednoczone?
- Skończyłam szkołę w Bristolu i wymyśliłam studia w USA. Przed samą pandemią rodzice wrócili do Gorzowa. Chcieli wcześniej sprzedać tu dom, ale ja się uparłam, bo tu jest takie moje miejsce na świecie. Tu się mogę uspokoić, wiem, wiem, Gorzów (śmiech), ale to są sentymenty. I tak w każde święta, każdą przerwę w szkole byliśmy w Polsce, nie tylko w Gorzowie. Jeździłam na kolonie za każdym razem w inne miejsce w Polsce. Ale w Gorzowie mam też babcię.
- Rodzinne miasto Cię doceniło, kilkukrotnie byłaś stypendystką prezydenta Gorzowa.
- Tak. I przyszedł wrzesień 2019 roku, poleciałam do Stanów, a w kwietniu 2020 roku byłam już w Gorzowie, żeby tu przesiedzieć cowid. To był najdłuższy czas spędzony w Gorzowie odkąd miałam sześć lat.
- I wróciłaś do Filadelfii. Jak łączyłaś trudne studia z treningami?
- Studiowałam nauki polityczne i grałam w squasha. Przez pierwsze dwa lata studiów nie miałam żadnego stresu na uczelni, ponieważ miałam bazę z tego zakresu z matury angielskiej. Było OK. Jedyne utrudnienie było takie, że mamy w Drexel nie semestry, a termy, w każdej po dziesięć tygodni. Gdy jechałam na tygodniowy turniej, dużo traciłam. A jak dwa, to jeszcze więcej.
- Jak wyglądał amerykański tryb treningowy?
- Od listopada do marca treningi były codziennie, a w sezonie mecze odbywały się w weekendy. Łączenie ligi uniwersyteckiej, turniejów i studiów było ciężkie. Bardziej angażowałam się w ligę niż turnieje. To jednak drużynowa liga i trzeba grać. Wszystko było - Harvard, Cornell, Yale, Stanford. Nie było może za dużo drużyn, ale ciągle. W sezonie piętnaście meczów plus mistrzostwa indywidualne, drużynowe i konferencje.
- Skończylaś właśnie studia. Zostajesz w Stanach?
- Dużo o tym myślałam. Chciałam zostać, ale to się zmieniło po decyzji wprowadzenia od 2028 roku squasha na igrzyska olimpijskie. Postanowiłam wrócić do Europy. Wiza studencka kończy mi się we wrześniu, teraz jeszcze gram w Stanach, mam przed sobą turnieje, trenuję dzieci.
- Gdzie planujesz być w Europie?
- Jest opcja Holandii, która daje mi szanse na rozwoj w squashu i przygotowania pod olimpiadę. Albo Anglia. Tam mam przyjaciół i znajomych. Stamtąd będę też miała bliżej do Polski niż ze Stanów. W Stanach jest fajnie, bo jest dużo turniejów, ale tam jakikolwiek wyjazd poza USA czy nawet krajowy, to są odległości i koszty. Byłoby ciężko. Póki co skupiam się na sporcie, a kiedyś może ten amerykański dyplom będzie tu coś wart.
- Do czego teraz się przygotowujesz w squashu?
- Na początku czerwca mam mistrzostwa Polski we Wrocławiu, a pod koniec czerwca drużynowe mistrzostwa Polski w Poznaniu.
- Jesteś teraz kilka dni w Gorzowie. Co robisz?
- Chodzę na Słowiankę (śmiech). Ale nie jest mi żal pływania, że nie uprawiałam tego sportu. Za niska jestem, mam tylko 1,60. Poza tym porównywałam tryb treningowy pływaków na uczelni. Myślałam, że to my mamy ciężko, ale pływacy mają gorzej. Ja z rana nie funkcjonuję, a oni treningi zaczynali już od szóstej rano. W squashu jest normalnie, od ósmej, potem nam zmienili na dziesiątą i bardzo się z tego cieszyłam. Zaletą pływania jest tylko to, że tam nie trzeba ciągle tak szybko myśleć (śmiech).
- Jak z perspektywy czasu i odległości widzisz Gorzów?
- Zmienił się dużo. Ja zawsze miałam pozytywne konotacje z Gorzowem przez to, że tu bywałam na święta i wakacje. Fajne tramwaje są, idzie jakoś to do przodu. Pochodziłam sobie po mieście, wszystko jest tak blisko z perspektywy miast amerykańskich. Podobnie jak odległości między miastami czy państwami. Tu w Europie wszystko jest blisko. No, i z perspektywy Stanów – w Gorzowie jest na ogół czysto. Lubię to miasto, jest tu spokojniejsze życie. Latem idealne miejsce, wszędzie blisko, jeziora, lasy. Morze też, ale Bałtyku nie lubię, bo jest zimny.
- Masz czas na coś innego niż sport?
- Próbuję znaleźć pracę online, żebym mogła jeździć na turnieje. Taką zbliżoną do kierunku moich studiów, ale może być ciężko. Dużo czytam. Lubię. Takie prawdziwe rzeczy, klasyki, historyczne, nie lubię fantasy, aczkolwiek jeszcze raz chcę przeczytać ,,Harry'ego Pottera". Film widziałam setki razy. Muszę zrobić europejskie prawo jazdy, mam ze Stanów, ale tam jeżdzą tylko na automatach. Mają też inną kulturę jazdy. Dokładnie jak we Włoszech, żadne przepisy nie obowiązują (śmiech). Jeżdżą trochę agresywnie, coś jak w Polsce.
- Bierzesz pod uwagę powrót do Polski?
- Nie wiem, czy bym wróciła. W tej chwili, z punktu widzenia uprawiania squasha, nie jest to najlepsze miejsce. Jest coraz lepiej, jest więcej juniorów, ale to jeszcze nie to. Nie mówię, że nigdy. To jest bardzo fajny kraj dla rodzin, w miarę czysty, bezpieczny.
- Co poza satysfakcją i tytułami dał Ci squash?
- Możliwości zwiedzania. Chcę grać także po to, żeby być w różnych miejsach. Byłam w Indiach, Egipcie, Bermudach. Jest jeszcze sporo turniejów, na które chcę pojechać, na przykład do Australii czy Nowej Zelandii. To jest fajne, bo przez squasha, ale i studia, poznałam bardzo dużo różnych ludzi. Na studiach była taka sytuacja, że mniej było Amerykanów niż nas, to Amerykanie byli mniejszością i musieli się dostosowywać do nas (śmiech). Byli ludzie z Salwadroru, Brazylii, Kolumbii, Nowej Zelandii, Indii, Japonii, z każdego kontynentu.
- A i tak najlepiej w domu i na babciowym jedzeniu?
- O tak. W Stanach wolę azjatyckie jedzenie, bo jest bardzo dobre, naturalne, zdrowe, w porównaniu do amerykańskiego. Tu się czuję bardzo dobrze, tam różnie. Azjaci mają bardzo dobre podejście do odżywiania. Miałam współlokatorkę z Malezji. Ile ona gotowała! Nie myślalałm, że aż tyle będzie gotowała. Chińskie jedzenie w USA – klasa. I tańsze, i lepsze. Ale oczywiście uwielbiam polską kuchnię. Babciowy chłodnik litewski, gołąbki, pierogi, rosół, schabowy, gulasz, wszystko tu lubię. Wątróbki tylko nie lubię. I za każdym razem, jak lecę do Stanów, teraz też tak będzie, mam duże zapasy w walizkach.
- Dziękuję za rozmowę.
Z Kariną Tymą, gorzowianką, siedmiokrotną mistrzynią Polski w squashu, kapitanem damskiej drużyny Drexel University w Filadelfii, rozmawia Maja Szanter